sobota, 19 września 2015

RECENZJA: Alameda 5 - Duch tornada



WYTWÓRNIA: Instant Classic

WYDANE: 11 maja 2015


Była Alameda 3, jest Alameda 5. Dwa lata wcześniej ta pierwsza wydała wychwalane przez wszystkich Późne królestwo. Dwa lata później ta druga wydała dwupłytowego kolosa, składającego się z dwóch części Ducha tornada. Płyty, w której już tytuły utworów oddają klimat nagrań, a która, co pewnie warto było przewidzieć, została z miejsca uznana za jeden z topów roku. Czy tak jest w rzeczywistości?


No nie przesadzałabym z kultowością Ducha tornada, ale bez wątpienia jest to płyta więcej niż dobra lub bardzo dobra. I z pewnością różniąca się od Późnego królestwa, jednej z najbardziej rozchwytywanych pozycji wydawniczych 2013 roku. Jest to bardzo długa płyta. I wielowątkowa. I, co już nie jest różnicą w stosunku do wcześniejszego albumu, ciekawa. 

Długa, bo, jak wspomniałam, liczy dwie płyty, a to w dzisiejszych czasach dużo. I na dodatek utwory z tych dwóch płyt są szaleńczo długie, również jak na dzisiejsze czasy. Wielowątkowa, bo poruszająca wcześniejsze fascynacje członków Alamedy, która przy okazji Ducha tornada trochę się rozszerzyła. Z tria zrobiła się niezniszczalna piątka licząca Kubę Ziołka, Rafała Iwańskiego, Łukasza Jędrzejczaka, Jacka Buhla i Mikołaja Zielińskiego. Tych wspomagają gościnnie Radek Dziubek, Tomek Glazik, Wojciech Jachna (kolega Buhla z duetu, nie będę pisała, jakiego...), Ela Schulz oraz Hanna Trubicka. Więc ta piątka nieco się w niektórych utworach rozrasta, dzięki czemu otrzymujemy naprawdę niezły team. Ach, Duch tornada był nagrywany u Artura Maćkowiaka, więc to też sporo znaczy w tym przypadku.

Gdyby chciało się rozkładać drugi studyjny album Alamedy na czynniki pierwsze, byłoby to bardzo trudne zadanie. I tutaj właśnie rozpoczyna się temat tego „i ciekawa”. Ciekawa, bo bardzo... horyzontalna, rozciągająca się i we wzroku, i w słuchu odbiorców. Duch tornada, nie chciałabym użyć sformułowań już wykorzystanych w innych tekstach, dzierga coś na podobieństwo muzycznego szalu. Utwory, bo o nagraniach z tej płyty inaczej mówić chyba nie wypada, osiągają kolosalne rozmiary i formy - zarówno czasowo, jak i kompozytorsko. Improwizacja? Brak schematu? Pierwsze tak, drugie z całą pewnością nie. Muzyka Alamedy 5 na pierwsze odsłuchy wydaje się być zarejestrowanym jamowaniem, grą kilku kumpli w tonacji chaosu, jednak gdy się w to lepiej wsłuchać, rodzi nam się spójny obraz pełen uporządkowanych, pasujących do siebie elementów.

Chaos, dzikie, plemienne bębny, jazzująca trąbka, industrialne pogłosy, noise'owe gitary, które tym razem, w przeciwieństwie do Późnego królestwa, nie zostały już tak wyeksponowane, ale to kosztem perkusji i rytmiki, która prowadzi tego ducha płyty. Pojękujący klaustrofobicznie tu i ówdzie saksofon także daje o sobie znać, by za chwilę przejść w rozległe, przywodzące na myśl odgłosy natury pejzaże zahaczające o post-rock. 

Czy jest to płyta roku? Pewnie tak, przynajmniej będzie przez wiele portali i znawców do tego miana nominowana. A to za sprawą subtelnych przejść i między poszczególnymi utworami, i także między poszczególnymi melodiami wewnątrz pojedynczych nagrań, a to za sprawą umiejętnego budowania napięcia. Przecież „Magiczne miasta ze światła I” mają tak ciekawą narrację, że takie The Color of Time (film, gdyby ktoś pytał) nie umywa się. Tylko jest jedno ale - warto Ducha tornada słuchać w całości, dwóch płyt po kolei. Bo wtedy można się tą muzyką w pełni delektować. Tylko że to zajmuje sporo czasu. Czy każdy poświęci odrobinę swojego życia, żeby to zrobić? Ja tak, było warto. I lubię to powtarzać, taka muzyczna, mała perwersja nikomu nie zaszkodzi. 


***

8

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.