niedziela, 20 września 2015

RECENZJA: Lianne La Havas – Blood



WYTWÓRNIA: Nonesuch
WYDANE: 31 lipca 2015

Widzę, że całkiem głośno zrobiło się wokół Lianny La Havas. Właściwie dostrzegam całe to małe zamieszanie już od dłuższego czasu, ale dopiero teraz postanowiłem posłuchać, co też Brytyjka, której rodzicami są Grek i Jamajka (matka, a nie że kraj) zaprezentowała na swojej drugiej już płycie. Na pierwszej Is Your Love Big Enough? był to oszczędny folk podlany neo-soulem, okraszony sporą ilością jazzowo-tubylczego (z przewagą tubylczego, tak to ujmijmy) grania, co zaowocowało nominacją do Mercury Music Prize (jeśli kogoś to w ogóle obchodzi). Najbardziej zapamiętałem z niego emocjonalnie zaśpiewaną pieśń „Forget”, która niejako zapowiadała to, co wydarzyło się na sofomorze.

Wydaje się, że Blood to ucieczka od folkowych naleciałości i uderzenie w tę drugą część eksponowanej przez La Havas stylistyki, czyli neo-soul. Pewnie przyczyniła się do tego wycieczka do kraju matki, czyli do Jamajki, ale najważniejsze jest to, że przesunięcie akcentu wyszło dziewczynie na dobre. Wolę ją w wersji, gdy więcej powiązań wskazuje na Erykah Badu niż na obecnego na debiucie Willy'ego Nelsona, choć właściwie to, co słyszymy na drugim studyjnym albumie artystki, jest bliskie popowym aspiracjom, a wszystkie wtręty, czyli soul (udany opener „Unstoppable” czy „Midnight”) r&b („Green & Gold”) czy nawet gospel („What Yo Don't Do?”), są właśnie tylko – wtrętami.

Ale tak jak pisałem – wolę taką odsłonę, bo i warsztat aranżacyjny został poprawiony (niedługo koncert w Warszawie, a więc będzie okazja, aby przekonać się, ile w tym prawdy), i piosenki są lepsze i ogólnie cały obraz muzyki jest ciekawszy. Choć nie są to utwory zjawiskowe, to jednak nie sposób wytknąć im większe wady. Na przykład „Tokio”, podkolorowany delikatnym elektronicznym pędzlem, snujący się, przytulny jam, to jeden z highlightów. Może nie jest tak fantastyczny jak nagrania Lisy Shaw z Cherry, która wciąż stanowi dla mnie duże odniesienie do tego typu muzyki, ale to zdecydowanie przytomna próba. Zdarzają się też momenty mniej satysfakcjonujące, a są to te, w których pojawia się nacisk na wciąż przecież obecny folk. W tych fragmentach Lianne stawia na charyzmę i wokal, a to oczywiście odbija się na kompozycji. Zwłaszcza końcówka wygląda w ten sposób: „Grow” ze swoimi zrywami nie jest tym, czego oczekuję od muzyki, „Ghost” czy „Good Goodbye” nie wnosi niczego, oprócz przynudzania, a i „Never Get Enough” z jakimś kompletnie absurdalnym hardrockowym przełamaniem wpisuję do tabelki z minusami. A przecież można było zrobić to lepiej i wcale nie było potrzeby rezygnować ze spokojniejszego i delikatniejszego podejścia, wystarczy posłuchać „Wonderful”.

Ostatecznie jednak skłaniam się ku pozytywnej ocenie dla Brytyjki. Blood nie jest na pewno momentem przełomowym w jej karierze (przynajmniej mam nadzieję), a jedynie kolejnym dowodem na to, że La Havas ma umiejętności i zacięcie do pisania dobrych kawałków. Nie wie tylko, jak to wszystko poukładać i związać w całość, bo na razie na długim dystansie trochę się gubi. Ale fajnie, że próbuje w takim rejonie. Mam nadzieję, że za jakiś czas postara się jeszcze bardziej, co jest wielce prawdopodobne i na co wskazuje całkiem udany sofomor.

***

6.5

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.