czwartek, 30 kwietnia 2015

RECENZJA: Sufjan Stevens - Carrie & Lowell



WYTWÓRNIA: Asthmatic Kitty Records
WYDANE: 31 marca 2015


O tekstach Sufjana Stevensa będą kiedyś pisać maturzyści na Wyspach i w Stanach. Mało jest osób tak pięknie ubierających uczucia w słowa, tak umiejętnie oddziałujących muzyką na ludzkie emocje. Pod koniec marca amerykański gitarzysta, kompozytor, piosenkarz, żeby nie użyć utartego sformułowania multiinstrumentalista, tak często eksploatowanego przez każdego, kto potrafi grać na przynajmniej trzech instrumentach, wydał swój pierwszy od pięciu lat solowy album. Pewnie, był box z bożonarodzeniowymi piosenkami w 2012 roku, była epka z s / s / s, a następnie długogrająca płyta z tym samym składem (Serengeti i Son Lux), już jako Sisyphus. Ale Sufjan solo to Sufjan solo, tego nie da się zastąpić w żaden sposób. A Stevens powracający z folkową otoczką to jeszcze wyższy poziom wtajemniczenia. Jeszcze większe emocje, jeszcze większe, jeszcze większe wszystko. Naprawdę.

Carrie & Lowell to pierwsze stricte folkowe wydawnictwo Sufjana od czasów Seven Swans. Czyli od 2004 roku. Właśnie wtedy Stevens nagrał, jeśli nie najlepszą, to z pewnością jedną z lepszych swoich płyt. Subtelne melodie otaczały i budowały całą aurę wokół chrześcijańskich, poświęconych Bogu tekstów. To, że płyta była o tematyce religijnej, nie przeszkadzało nawet zakolegowanym ateistom lub też osobom, które za takie się uważały. Seven Swans było po prostu piękne, w każdym calu, w każdej sekundzie, w każdej wygranej melodii i w każdym zaśpiewanym tekście. Było też Illinois i było też Michigan, również roztaczające nad sobą singer/songwritingową mgiełkę, z takimi uroczymi utworami jak „Chicago”, „Casimir Pulaski Day”, od którego pękały serca słuchaczy, a łzy leciały strumieniami, było też „For the Widows in Paradise, For the Fatherless in Ypsilanti” i wiele, wiele innych.

Były też inne projekty Stevensa. Eksperymentalne, skupione na poszukiwaniu, zabawie z dźwiękami, częstymi zwrotami akcji. Postawienie na zaskoczenie. Takie było The Age of Adz, taka była epka All Delighted People, która epką, przynajmniej w kwestii trwania, nie była, były albumy z s / s / s i następnie Sisyphus (i autotune, dużo autotune'u). Był też muzyczno-multimedialny projekt The BQE, który po prostu miażdżył swoją rozpiętością i pomysłowością, a oglądanie samochodów na ekspresówce stawało się naprawdę ciekawym zajęciem. To jednak przeszłość, którą warto wspominać, bo Sufjan nie nagrał jeszcze złego lub przeciętnego albumu, jednak jednocześnie warto skupić się na tym, co tu i teraz. 

A tu i teraz jest Carrie & Lowell, jedenasta długogrająca i jednocześnie solowa płyta Stevensa (wliczam tutaj The Avalanche, The BQE i wydawnictwa świąteczne), a dodatkowo pierwsza aż tak emocjonalnie ekshibicjonistyczna w wydaniu Sufjana, bo dotycząca jego związków rodzinnych, jego życia i życia jego zmarłej w 2012 roku matki. Takie wydawnictwa bywają trudne - i dla artystów, i dla słuchaczy, bo pierwsi muszą zmierzyć się z duchami swojej przeszłości, drugich to czasem może po prostu nie obchodzić, co nie?
Z Sufjanem jest inaczej. On myśli na papier przelewa w taki sposób, że jego emocje i doświadczenie, nawet jeśli słuchaczowi nieznane, z miejsca stają bliskie. Od lat głowię się, jak on to robi i nadal nie poznałem odpowiedzi na to pytanie. Czy to muzyka, czy sposób śpiewania, czy wszystko razem? Nieważne, Carrie & Lowell dotyka szczególnej tematyki, rodzinnej, matczynej. Życiowej. I jest jednocześnie piękne melodyjnie. Czyli takie, do jakich Stevens zdołał fanów już dawno temu przyzwyczaić. Te piosenki mają w sobie coś wyjątkowego, pewną poetykę i jednocześnie mitologizację swojej zmarłej matki, jak i mitologizację matczynej miłości. Bo tej Sufjan tak naprawdę w dzieciństwie nie zaznał. Carrie opuściła małego Sufjana i Lowella, jego ojczyma i kompana w nadzorowaniu Asthmatic Kitty dawno, dawno temu. Potem były różne nieprzyjemne sytuacje, o których Sufjan opowiedział w bardzo ciekawy sposób Pitchforkowi, a potem śmierć. 3 lata temu. Teraz jest ta płyta, dziennik Stevensa, wspomnienia, opisane uczucia. Smutek. Ten słychać przede wszystkim w samym głosie, a dokładniej śpiewie. Łamliwym, wpasowanym w stonowane i melancholijne melodie. Pewnie, teksty czasem zahaczają o banał (Friend, why don't you love me? w delikatnym, rozpisanym na pianino „Blue Bucked of Gold”), by z drugiej strony tak pięknie i w perfidny sposób uderzać metaforami i storytellingiem na wysokim poziomie po emocjach (Drag me to hell /I n the valley of The Dalles / Like my mother / Give wings to a stone / It's only the shadow of a cross w „No Shade in the Shadow of the Cross” lub When I Was three, three maybe four / She left us at the video store / Be my rest, be my fantasy w singlowym, rewelacyjnym zresztą „Should Have Known Better”) . Duża w tym zasługa tego, z czego Sufjan Stevens od lat słynie - fingerpickingu, niby czegoś banalnego, czegoś, czego uczą już od drugiej lekcji w szkole muzycznej (i to na dodatek pierwszego stopnia), ale jednocześnie tak uroczo brzmiącego, że klękajcie narody przed Sufjanem; i jeszcze drugiego czynnika - falsetu Stevensa. Rany, kto jak kto, ale on to potrafi wyciągać te wysokie dźwięki swoim głosem, by za chwilę zejść w niemal szept. Tak jest już od otwierającego Carrie & Lowell „Death With Dignity” (I forgive you mother, I can hear you / And I long to be near you ) i ciągnie się przez zwiewne, pełne pogłosów „All of Me Wants All of You”, przytłumione, z miejscem na synthopodobne, oparte na smugach ambientu wyciszenia „Drawn to the Blood” i kolejny numer jeden płyty, „Fourth of July”. To ten utwór łamie serca słuchaczy i chyba można go porównać swoim smutnym, wspominającym śmierć wydźwiękiem do „Casimir Pulaski Day”. To próba monologu - prawdziwego lub wyimaginowanego, ciężko stwierdzić - pomiędzy Sufjanem a Carrie, to smutna piosenka, to przede wszystkim wyciskacz łez w kompletnym znaczeniu tego sformułowania, z repetowanym We're all gonna die w końcówce. We're all gonna die, We're all gonna die, We're all gonna die, We're all gonna die...

Z traumy ciężko jest się pozbierać, nawet jeśli dotyczy ona osoby, która wyrządziła krzywdę na całe życie. Sufjan muzycznie chyba sobie poradził, przynajmniej w formie takiego dziennika/pamiętnika, podsumowania swoich relacji i myśli związanych z matką. Carrie & Lowell. Jedno z ważniejszych wydawnictw w życiu Sufjana Stevensa, a dla fanów jest to jedna z piękniejszych płyt, którą ten czterdziestoletni artysta nagrał.

***

9.5

Piotr Strzemieczny

POLECAMY LEKTURĘ:
WTF?! ŚWIĄTECZNE PIOSENKI: Boże Narodzenie z Sufjanem Stevensem

2 komentarze:

  1. PARADOKS: kiedy portal antyhipsterski wychwala płytę hipsterską.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czy Sufjan faktycznie jest „hipsterski”? nie jest na pewno mainstreamowy

      Usuń

Zostaw wiadomość.