niedziela, 20 lipca 2014

RECENZJA: Sisyphus - Sisyphus




WYTWÓRNIA: Asthmatic Kitty, Joyful Noise
WYDANE: 17 marca 2014

Sufjan Stevens kopie od wielu lat. Kopie i grzebie w gatunkach, inspiracjach i pomysłach. Współpracuje z tyloma muzykami, że wyliczyć się nie da. Swoje płyty rzuca w tak odległe od siebie rejony, że nie wiadomo, czy można o nim mówić per folkowy singer/songwriter, czy może już należy szukać w innych określeniach. Tak czy inaczej, pełnoprawny długograj Sisyphus, czyli formacji wcześniej znanej jako s/s/s, nie zaskakuje. A dzieje się tak przez wydaną w 2012 roku epkę Beak & Claw, która zarysowała obraz całej sytuacji.

Już sama pierwotna nazwa projektu (s/s/s) była bardzo wymowna. Jedno „s” dla Sufjana, drugie „s” dla Serengetiego, a pod trzecim „s” skrywał się Son Lux. Trzej kumple, trzy osoby z dwóch różnych muzycznych bajek: Stevens to folki i zamiłowanie do eksperymentalizmu, Son Lux lubi produkować, a Serengeti nawijać. Dlatego wszyscy ci, którzy słuchali pierwszej wspólnej epki, nie mogli być zdziwieni, bo dostaliśmy niemal to samo, co na Beak & Claw, ale w rozwiniętej i dłuższej formie.

To ma swoje plusy i minusy. Z tych drugich największym jest jednak czas trwania albumu. Sisyphus, choć to dobra płyta, momentami trochę się dłuży i mogłaby być nieco skrócona. Tak trochę, ale jednak. Trio mogłoby darować sobie na przykład „Dishes in the Sink”, w którym przepych aranżacyjny i ilość wrzuconych wątków po prostu przytłacza i męczy (ambientowe syntezatory, nawijka Serengetiego pod bit, w którym nawet Jay Z brzmiałby jak wirtuoz rapu, bezpłciowa wstawka Sufjana Stevensa). Zawodzi też „Flying Ace”, najbardziej ugładzony i najprostszy z przygotowanych przez Sisyphus utwór, z mocno irytującą, jak na sam klimat wydawnictwa, delikatną melodią w tle.

A mocne strony Sisyphus? W skrócie... pozostałe nagrania. Od otwierającego album „Calm It Down” do „Alcohol” wszystko sprawdza się, jeśli nie w stu procentach, to w osiemdziesięciu dziewięciu przynajmniej. Indeks numer jeden, tak na dobrą sprawę, prezentuje wszystko to, co znajdziemy na całej płycie. Są hip-hopowe nawijki, są elektroniczno-freakfolkowe wstawki, jest mocny przepych w koncepcjach utworów. Serengeti monotonnie nawija pod prosty bit, żeby w refrenie Sufjan popłynął swoim łagodnym i spokojnym śpiewem. Jest pianino, jest śpiew, są emocje i kawał dobrej muzyki, do której trio już zdążyło wszystkich przyzwyczaić. 

Pałeczkę po Serengetim Sufjan Stevens przejmuje już w „Take Me”, bardzo ładnej, delikatnej i mięciutkiej jak baranek balladzie. Son Lux również stanął na wysokości zdania, przygotowując podkład, który po prostu płynie przez głośniki, a echa wybrzmiewają jeszcze długo po ustaniu kawałka. Najprściej: skrzyżujmy The Age of Adz z Lanterns, wyjdzie właśnie „Take Me”. Stevens nadal wie, jak grać na emocjach pięknymi piosenkami. 

Z ambientowego letargu wyciąga „Booty Call”, który można po prostu określić bangerem Sisyphus. Nawijka Serengetiego, jak zwykle, jest niesamowicie prosta i jednocześnie chwytliwa. Oczywiście nie mogło zabraknąć melodyjnych, wygranych na pianinie wstawek, podkreślających różnorodność projektu. Jeśli dwuminutowe „Booty Call” było bangerem, to „Rhytm of Devotion” można określić turbomegamordobangerem albo po prostu hitem płyty. Tak dobry jest to kawałek już od pierwszych sekund, począwszy od mocnego i energicznego rapu, przez masywny podkład z surową perkusją, po wpadający w ucho wokal Sufjana, coś a'la r&b. Na płaszczyźnie wydawniczej, stylistycznej i muzycznej, spokojnie można stwierdzić, że gdyby Timberlake chciał wnieść do swoich nagrań trochę offu, powinien wzorować się Sufjanem w odsłonie Sisyphus (zwłaszcza na wysokości wyśpiewywanego Can you feel the rhythm of devotion?, choć to tylko uproszczenie), zwłaszcza na podkładach Sona Luxa, bo ten wysmarował rewelacyjny podkład. 

Choć praktycznie cała płyta nie zawodzi, warto podkreślić klasę „I Won't Be Afraid”, które przyciągnie w szczególności fanów Stevensa. Delikatny, lekko przesterowany i pogłosowy wokal Sufjana, który nadaje kompozycji niemal anielskiego wydźwięku sprawia, że piosenka spokojnie mogłaby się załapać do tracklisty The Age of Adz. Tak jednak nie było, dlatego Sisyphus mogą czuć się szczęściarzami, że kawałek znalazł się na ich debiutanckim długograju. Za takie piosenki można (a nawet trzeba) kochać autora chociażby Sevens Swans czy The BQE. Zajebiście - tak, po prostu zajebiście - wypada też dyskotekowo-rythm and bluesowe „Lion's Share”, gdzie nie sposób wyróżnić któregokolwiek z członków ex-s /s/s. Zarówno podkład, wokal w refrenie, jak i szybka melorecytacja stoją tu na poziomie, który można było oczekiwać po Sisyphus. 

 Nie oszukujmy się, Sisyphus brzmi tak, jak brzmieć powinno. Nie oszukujmy się raz jeszcze, bo to kawał dobrej płyty i jeszcze lepszej muzyki. Stevens, Seregenti i Son Lux udowodnili, że łącząc hip-hop, folk (niekiedy ten zwariowany) i po prostu pop, można stworzyć mieszankę tak czadersko wybuchową, jak w młodości czadersko wybuchowe było połączenie sody, coli i opakowania po jajku niespodziance. I chociaż mieszanka była fajna, Sisyphus to bodaj jedno z ciekawszych wydawnictw, jakie wyszły i wyjdą w tym roku z kręgu ambitnej i niezalowej muzyki rozrywkowej.

7.5 

Piotr Strzemieczny

POLECAMY LEKTURĘ:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.