środa, 25 listopada 2015

RECENZJA: Wavves - V





WYTWÓRNIA: Ghost Ramp / Warner Music
WYDANE: 2 października 2015

To była bardzo dobra promocja płyty. Nathan Williams udostępnił „Way Too Much” bez zgody wytwórni, co wywołało oburzenie właścicieli Warner Music i serię arcyciekawych tweetów między Wavves a labelem, aż w końcu szantaż, że całe V lada chwila ukaże się w internecie. Potem były kolejne utwory udostępniane z regularnie, zabawne klipy i w końcu odsłuch całości. Wcześniej ukazał się też album Wavves i Cloud Nothings, a sam William zawiązał kolejny projekt. Ale my tu gadu gadu, a V czeka.

A ta płyta czekać nie powinna, choć naczekała się już miesiąc i dwadzieścia dwa dni. Chociaż dla Wavves czas jakby stanął w miejscu i nadal jest 2008 rok, czyli okres, w którym Nathan Williams i spółka debiutowali i brzmieli niemal tak samo jak w roku 2015. 

Kluczem jest słówko „niemal”, bo Amerykanie przestali aż tak szaleć. Wiadomo, Nathan robi się coraz starszy, choć facebook Wavves mówi co innego. Wiadomo, surf rock rządzi się swoimi prawami i jeśli chce się grać w rytmie lo-fi, musi być radośnie. I na V radośnie, faktycznie, jest. Już od pierwszego utworu i tak się też ciągnie aż do końca płyty. Duża w tym zasługa melodii - prostych, mniej udziwnionych, jeśli się je porówna z wcześniejszymi wydawnictwami Wavves. No i mniej tutaj samych filtrów narzuconych na wokal Williamsa. Jest prosto, dynamicznie, melodyjnie, tanecznie i totalnie chwytliwie. A co najważniejsze, w dobie tylu wydawnictw Wavves i samego Nathana, nie jest wtórnie i nudno. No kto tak umie?

Rzecz tyczy się wspomnianej prostoty. Te nagrania zapadają w pamięć już przy pierwszych odsłuchach. „May Too Much”, „Heavy Metal Detox”, „All the Same” czy „Flamezsz” utwory, które spokojnie można zapisać wielkimi literami w dorobku Wavves. Szlagiery tak chwytliwe, że uczepiają się głowy i długo, długo z niej nie wychodzą. Zresztą już same synthy w „Flamezsz” sprawiają, że płycie ocena skacze o dwa oczka. Refren „Wait” to klasyka pop punku, a solówki wybrzmiewają charakterystyczną dla Wavves kakofonią. „Pony” mogłoby się spokojnie znaleźć na King of the Beach, natomiast „Tarantula” podkreśla całą wyjątkowość zespołu, który banalnymi riffami, które wszyscy już gdzieś kiedyś słyszeli, potrafi skomponować nagranie, które się po prostu, tak po ludzku lubi.

No to co, mamy typowe Wavves - wyluzowane, pełne słońca, wiary w lo-fi i zakochane w zaćpanym muzycznym chaosie? To już piąta płyta Amerykanów i jednocześnie kolejna, która brzmi albo niemal tak samo, albo bardzo podobnie co poprzedniczki. Ale to żaden minus, bo u Nathana taka postawa się sprawdza.


***

8

Piotr Strzemieczny


POLECAMY LEKTURĘ:
RECENZJA: Wavves - Life Sux

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.