Słuchając Afraid of Heights nadal ma się wrażenie, jakby to leciały utwory z tych wszystkich amerykańskich filmów o nastolatkach.
Kiedy wydawało się, że po bardzo dobrym King of the Beach Wavves pójdą za ciosem, przytrafiła się pierwsza kłoda i potknięcie. Life Sux nie przyniosło żadnych nowości, nie traciło się głosu z wrażenia, a częściej niż uśmiech na twarzy, pojawiało się ziewanie. Mimo wszystko "Bug" brzmiało porządnie, a „Poor Lenore” również mogło się podoba. Reszta materiału nudna? Brakowało Nathanowi pomysłów? Cóż, oczywiście można było pokusić się o stwierdzenie, że po prostu zużył wenę na inne akcje (splity z Best Coast i Trash Talk, soundtrack do jednej z produkcji MTV itp.), chociaż to marne wytłumaczenie przecież. W ubiegłym roku Williams i jego brat wydali płytę pod nazwą Sweet Valley, a potem dorzucili kilka mixtape'ów. W tym roku Wavves przygotowali czwarty album studyjny.
Afraid of Heights nadal brzmi jak wcześniejsze nagrania Wavves, jednak z małą różnicą - brudny, kalifornijski feeling Amerykanów został ugładzony. Kawałki stały się spokojniejsze, brakuje w nich tego zadziornego pazura, ćpuńskiej psychodelii. Tak jakby Williams ostatnich kilka miesięcy pościł, nad San Diego coraz częściej zaczęły pojawiać się chmury, zakrywając słońce nad Zachodnim Wybrzeżem. Jasne, utwory na czwartym długograju nadal są w głównej mierze lekkie i przyjemne, ale jakoś tak nazbyt popowe. Bardziej przystępne? To na pewno.
Nathan z kumplami już nie wysuwają się tak bardzo w narkotykowe podróże w rytm lo-fi, jak miało to miejsce na King of the Beach czy Wavvves. Nowa płyta nie brzmi, jak gdyby była stworzona przez gościa, którego zespół musi odwoływać trasy koncertowe, bo z jego kondycją psychiczną nie jest najlepiej. Oczywiście Afraid of Heights wybitym dziełem muzycznym nie jest, ale wypada dużo lepiej niż ostatnie Life Sux. Kompozycyjnie to nadal melodyjny, kalifornijski indie rock, coś jak męska wersja Best Coast, co dziwić nie może, biorąc pod uwagę stosunki, jakie łączą Williamsa z Bethany Cosentino. Sęk w tym, że zespół, który poziomem przeskakiwał takie interesujące skłądy jak Male Bonding czy Lovvers, teraz równa się ze składami stosunkowo młodymi, jak Fidlar, na szczęście nadal przeskakując cierpkich jak niedojrzałe kiwi Times New Viking. Muzyka dla nastolatków robiona przez już nie nastolatków? Coś w tym jest.
Słuchając Afraid of Heights nadal ma się wrażenie, jakby to leciały utwory z tych wszystkich amerykańskich filmów o teenagersach. Nadal jest miło, w większości przypadków dynamicznie i melodyjnie, i to zauważa się może nie od pierwszych sekund "Sail to the Sun" (bo wstęp Williams oparł na przeróżnej maści dzwoneczkach i innych ksylofonach), ale na pewno od czterdziestej czwartej sekundy. Początek może namieszać, wprawić w konsternację, ale wraz z wejściem soczystej linii basu powraca stary dobry surf rock w wykonaniu Wavves. Nathan znowu przypomina, jak kiepsko śpiewa, a jak dobrze ten fałsz brzmi, a piosenki - z większą lub mniejszą częstotliwością - wpadają w ucho i bujają.
Siłą czwartego długograja Amerykanów są, jak to w przypadku Wavves bywa, te bardziej dynamiczne kompozycje. I co my tu mamy wartego uwagi? Poza otwierającym "Sail to the Sun" poziom trzyma "Demon to Lean On" z kapitalnym, kalifornijskim wręcz refrenem nabuzowanym chwytliwymi gitarami i nie gorszą perkusją. "Mystic" zbliża się bardzo do rejonów The Black Lips, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę szybkie tempo perkusji i narzucenie ogromnej ilości przesterów na gitarę i wokal. Powiew ninetiesowego indie spod znaku Dinosaur Jr. przynosi "Lounge Forward" z piskliwymi gitarami i ciekawymi chórkami w tle. "Dog", a konkretniej śpiewane "Still I'll be your dog", odwołuje się do "I Wanna Be Your Dog" Iggy'ego. I właśnie tym utworem, jak również i wcześniejszym "Lounge Forward" Wavves pokazują swoją nową, bardziej depresyjną twarz. Wcześniej Williams śpiewał o imprezowaniu, plażach, ogólnie - o czerpaniu z życia, a czerpać to on potrafił (patrz: Primavera w 2009, tak się chłopak bawił byczo!). Afraid of Heights przynosi zmianę i ukierunkowanie na tematy dość depresyjne - częste picie, życiowa nuda, dziewczyny, zrezygnowanie - i widać to po tekstach. "I wake up and stretch my arms / You’re fucking boring / It doesn’t mean a thing to me / Still asleep inside my head, I’m fucking snoring / It doesn’t mean a thing to me / None of you will ever understand me" w "Lounge Forward" czy "I loved you Jesus / You raped the world / I feel defeated” w "Gimme a Knife". Najlepiej jednak wypada utwór tytułowy. Jeśli "Bug" z Life Sux stanowiło swoiste popowe novum w brzmieniu Wavves, to refren "Afraid of Heights" można oceniać jako prawdziwy majstersztyk. Chwytliwa melodia, nośne gitary, przyjemny śpiew i wysoki poziom nagrania, Wavves w formie i to się ceni.
Ale tak, jak mocną stroną Afraid of Heights są wypełnione hookami i dynamicznymi riffami kawałki, tak "in minus" zaliczyć można kompozycje ze zwolnionym tempem, ot, takie sobie ballady. "Everything Is My Fault" czy "I Can't Dream" każą się zastanawiać nad sensem ich umieszczenia na płycie. Nie wnoszą nic szczególnego, nie wyróżniają się niczym wciągającym czy - choć to banalne sformułowanie - urzekającym. Są, a powinno ich nie być, i to największa uwaga do "czwórki".
Nathan Williams przygotował materiał gorszy niż w przypadku King of the Beach (ach, ten powalający opener!), ale na pewno ciekawy. Są momenty nużące, niekiedy za bardzo się wlekące, ale Afraid of Heights ma też mocne uderzenia. A że jest ich kilka, to do tej płyty będzie się z pewnością chętnie wracało.
6.5
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.