Dużo gorzej niż na ostatnim albumie, tak jakby bez pomysłu i pod publiczkę – Wavves nagrali skoczny i prosty album, który szybko się nudzi i łatwo się o nim zapomina. Są momenty, ale nie warto o nich pamiętać.
Ogólnie trzeba przyznać – cztery płyty w cztery lata (a także masa singli i splitów) to dorobek całkiem przyzwoity. Takim czymś pochwalić się może Wavves, grupa dowodzona przez Nathana Williamsa. W ubiegłym roku Amerykanie atakowali nas bardzo mocnym King of the Beach, teraz przyszedł czas na prawdziwą lawinę ze strony chłopaka znanej z Best Coast Bethany Cosentino. Wyliczę tak szybko: „TV Luv Song”, które nie znalazło się na EP-ce, splity z Best Coast i Trash Talk, soundtrack do najnowszej produkcji MTV oraz właśnie Life Sux EP. Dużo? Zatem musiało się przełożyć na jakość, a ta jest już „nieco” gorsza niż w przypadku wcześniejszych albumów Wavves.
Najnowsza produkcja kalifornijskiej formacji to pięć (sześć, jeśli dodamy do tego bonusowy kawałek) nowych utworów, które nadal są bardzo popowe, wciąż zostawiają brudne, noise’owe ślady, przy których zapewne przyjemnie by się „pruło grzywy” tudzież ‘ujeżdżało bałwany”, czy po prostu surfowało gdzieś w San Diego. Można dodać do tego jeszcze dwie nazwy – Best Coast oraz Fucked Up – i zarysuje nam się piękny obraz Life Sux. Jednak jest „ale”: miało być chyba zabawniej niż jest (tytuł utworu numer dwa) oraz te featuringi nie wypalają zbytnio. No i jednak czuć tu lekki fałsz ze strony muzyków.
Ogólnie trzeba przyznać – cztery płyty w cztery lata (a także masa singli i splitów) to dorobek całkiem przyzwoity. Takim czymś pochwalić się może Wavves, grupa dowodzona przez Nathana Williamsa. W ubiegłym roku Amerykanie atakowali nas bardzo mocnym King of the Beach, teraz przyszedł czas na prawdziwą lawinę ze strony chłopaka znanej z Best Coast Bethany Cosentino. Wyliczę tak szybko: „TV Luv Song”, które nie znalazło się na EP-ce, splity z Best Coast i Trash Talk, soundtrack do najnowszej produkcji MTV oraz właśnie Life Sux EP. Dużo? Zatem musiało się przełożyć na jakość, a ta jest już „nieco” gorsza niż w przypadku wcześniejszych albumów Wavves.
Najnowsza produkcja kalifornijskiej formacji to pięć (sześć, jeśli dodamy do tego bonusowy kawałek) nowych utworów, które nadal są bardzo popowe, wciąż zostawiają brudne, noise’owe ślady, przy których zapewne przyjemnie by się „pruło grzywy” tudzież ‘ujeżdżało bałwany”, czy po prostu surfowało gdzieś w San Diego. Można dodać do tego jeszcze dwie nazwy – Best Coast oraz Fucked Up – i zarysuje nam się piękny obraz Life Sux. Jednak jest „ale”: miało być chyba zabawniej niż jest (tytuł utworu numer dwa) oraz te featuringi nie wypalają zbytnio. No i jednak czuć tu lekki fałsz ze strony muzyków.
Wszystko na pierwszy rzut oka/ odsłuch może wydawać się fajne – skoczne i chwytliwe melodie idealne na imprezę, czyli to, czego od kalifornijskiego punk popu się wymaga. Szybkie gitary, które wpadają w ucho w „Bug” mogą się podobać, lecz niewiarygodnie przypominają twórczość Blink-182 czy innych kapel, które miały swój udział w „tworzeniu” soundtracki do American Pie (części 1-2). Taka właśnie jest ta EP-ka. Miła, ale nazbyt komercyjna. W sumie nic w tym dziwnego, skoro „I Wanna Meet Dave Grohl”, najsłabszy utwór krążka, debiutował w MTV. Popowa wersja californian punk – to najlepsze określenie, jakie przychodzi mi do głowy. I brak kreatywności.
Bo utwory są do siebie podobne. Pokazuje to wymieniony przed chwilą singiel promujący Life Sux, udowadnia również chyba najlepszy na albumie „Bug” (mimo wymienionych inspiracji). „Destroy”? Wavves uderzyli ze współpracą do chyba najbardziej zapracowanych muzyków żyjących na świecie. Fucked Up, po ostatnim kapitalnym albumie, sprawili naprawdę niesympatyczną niespodziankę. Krzyk, warkot, mocne riffy i surf rock nie działają razem najlepiej. Ten kawałek jest tego ewidentnym przykładem i dowodem na to, jak łatwo można się rozmienić na drobne i ulec pokusie nagrania prawdziwego, co tu ukrywać, syfu. Bo „Destroy” dobrym utworem nie jest. ¾ prezentuje nudę, reszta zaś, czyli krzyk Damiana Abrahama, każe się zastanowić nad tezą postawioną w tytule ostatniego krążka Mogwai, Hardcore Will Never Die, But You Will.
W dobranych featuringach widzę pewną zatrważającą rzecz – Best Coast zostało dobrane chyba z wiadomy względów (nepotyzm i inne sprawy związkowe), a na Kanadyjczyków z Fucked Up jest ostatnio lans – nagrać utwór z twórcami jednego z lepszych koncept albumów XXI wieku (David Comes to Life) to marzenie wielu, a przy okazji sposób na promocję.
I drugi kawałek z gościnnym udziałem – „Nodding Off” jest niewyobrażalnie nudny. Dosłownie, nic się w nim nie dzieje. Nieciekawy bit i temat pasują idealnie do chórków w wykonaniu Bethany Cosentino. Zanikł gdzieś ten czar nagrań Best Coast z Crazy For You, Nathan Williams raduje słuchaczy płytkim jak pisuar tekstami („Don’t call me friend/ I’m not your friend”) i jeśli ich związek choć trochę przypomina ten utwór, to ja ich widzę w piątek wieczorem na kanapie oglądających nagrane kiedyś Valentine’s Day z 2010 roku albo Ja Wam Pokażę! (2006). Idąc terminologią filmową, to „Poor Lenore” chociaż może przywoływać rozwiązania widzów podczas seansu The Tree of Life (masowe opuszczanie kina z powodu nadmiernej nudy), to jednak prezentuje się najlepiej. Nie ma zrzynki ze słabego jak klej w sztyfcie Blink-182 czy innego Sum 41, są za to skojarzenia z Weezer.
Mimo, że Life Sux EP daje więcej minusów niż plusów, to słuchanie tego mini-krążka nie jest wielką katorgą dla uszu (no, może poza „Destroy”, które jest żenujące) i od czasu do czasu zapuszczenie nowego wydawnictwa Wavves nie zaszkodzi. Szkoda, że Nathan nie docenił swoich fanów i sprzedał im takie coś. No nic, pożyjemy – zobaczymy. W końcu w przygotowaniu jest już czwarty album Amerykanów.
4.5/10
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.