środa, 16 września 2015

RELACJA: Incubate Festival, dzień I

fot. facebook festiwalu
Inkubacji początki - relacja z pierwszego dnia Incubate Festival.


W poniedziałek wieczorem, w osobliwych okolicznościach Natuurmuseum w Tilburgu, rozpoczęła się siódma edycja Incubate (jako Incubate, bo festiwal pod nazwą ZXZW działał od 2005 roku). Początek był rozczarowujący. Publiczność musiała czekać dobre dwa kwadranse na początek uroczystości, który jak na hipsterski i dość niszowy festiwal wyglądał bardzo podstawówkowo. Na scenę wyszedł jeden z organizatorów i przez długi czas po holendersku opowiadał o organizacji i dziękował współpracownikom. Za oknem część przybyszów pochłaniała wegańskie burgery i popijała piwo Incubate, w przyjaznej cenie 3.75 euro za butelkę 0.25. Po przemówienie był występ - a jakże. Występ bardziej pasujący do holenderskiej niż polskiej podstawówki, bo panie na scenie ubrane były wyłącznie w duże ilości trawy, z której wyglądały krągłe piersi i pupy. Artystycznie - infantylnie aż do bólu. Już sam widok muzealnych eksponatów - wypchanych sarenek i innych - udekorowanych pod ten teatrzyk plastikowymi butelkami i torbami był alarmujący. Pan siedzący na końcu pokoju, udekorowany trawą (ale w odzieży pod spodem), grający na ukulele, tamburynach i różnorakich grzechotkach był kolejnym sygnałem. Kiedy dołączyły do niego śpiewające w harmoniach artystki i zaczęły się recytacje dialogu człowieka z rośliną (a właściwie odwrotnie), byłam już na dobre w szkolnej auli. Być może ZaZaZoZo chcieli być taką eko-aktywistyczną wersją Mum - poetycki minimalizm muzycznej części tego występu na to wskazywał. Niestety, smyranie dorosłych źdźbłami trawy i opowiadanie naiwnych historyjek, z akompaniamentem raczej mdłych pieśni, to trochę za mało. Kiedy okazało się, że drugim specjalnym wydarzeniem tego dnia jest DJ Rocky Marsiano grający egzotyczne elektro w towarzystwie muzyka grającego na afrykańskim bębnie, nadzieja na zaskoczenie prysła. Ale złe dobrego początki.

Na szczęście Maze, chłopaki z Gandawy, zaczęli dzielnie ratować ten wieczór. Ich koncert w Extase, lokalnym rockowym barze ze sceną na zapleczu, był jak zastrzyk czystej energii. Przypomniały mi się niezliczone noce na skłotach, słuchanie najbardziej przypadkowych zespołów świata grających najbardziej prymitywne, a zarazem najbardziej autentyczne punkowe kawałki. Nie dziwi mnie, że Maze są zespołem towarzyszącym Die!Die!Die! na tutejszych trasach - przez cały czas to porównanie wydawało mi się najbardziej adekwatne, szczególnie ze względu na androgeniczny, krzykliwy głos głównego wokalisty. Gitarzyści (czasami jeden z nich przesiada się na bas) zamieniają się rolami - przester/melodia, melodia/przester. Trzyma ich w ryzach metodyczna perkusja, brzmiąca momentami jak z najlepszych momentów Sources, Tags and Codes. Takich koncertów nigdy dość. Blisko tego samego efektu byli Solids - choć Kanadyjczycy są raczej młodszymi braćmi No Age. Dwóch panów śpiewa jednocześnie, grają dużo bardziej melodyjnie i kalifornijsko, jest też szczypta psychodelii i wszechobecność przesterów - na wokalach i na instrumentach. Niestety, zanim dotarłam do Cul De Sac z dłuższego niż przewidywany koncertu Kozelka, miałam dziesięć minut - i wolałam nie stracić Alcesta w całości, którzy zagrali koncert dnia.

Najzabawniejszym koncertem tego dnia był występ Marka Kozelka. Ku mojemu (i jego) zdziwieniu, w ogromnej sali koncertowej Theaters Tilburg była mała garstka osób. Trudno powiedzieć, czy Kozelek był faktycznie rozczarowany tym faktem - ale zaczął występ od przygaszenia świateł i poprzesadzania widzów na wolne miejsca w pierwszym rzędzie, żeby nie widzieć pustek. Do końca wieczora zresztą żartował z tego stuprocentowo męskiego pierwszego rzędu i kolesia z brodą, który uratował mu wieczór. Ten koncert był trochę jak stand up comedy przeplatany Sun Kil Moonowym storytellingiem. Pierwsze dwa utwory zaśpiewał przy akompaniamencie perkusji (oczywiście był to koncert jednoosobowy, więc zagrał sobie na niej sam) i muszę przyznać, że ten stopień ascetyzmu to jednak przesada. Szczególnie smutno brzmiało „The Christmas Song” (zagram sobie teraz piosenkę bożonarodzeniową, bo mam na to ochotę) - obdarta z pianina nie miała uroku amerykańskich świątecznych klasyków, była raczej dziwnym, tribalowym eksperymentem. Materiał z albumów Sun Kil Moon bronił się znacznie lepiej - Kozelek grał na gitarze jeden riff w kółko przez 6 minut i opowiadał do niego różne historie, czasami odpływając i improwizując teksty. Artysta między piosenkami żartował, opowiadał historie striptizerów i muzyków, mówił jak strasznie nudna i sterylna jest Kanada, i że Holandia w sumie podobna, ale przynajmniej narkotyki są w niej legalne. Że po koncercie podejdzie do niego kilku fanów i będą opowiadali o rzadkich winylach - dziewczyny nigdy tego nie robią. Nie chcą nawet podpisów na swoich winylach. Mają lepsze rzeczy do roboty. Znajdźcie sobie dziewczyny, chłopaki, wtedy te wszystkie głupoty przestaną być ważne. I tak dalej, i tak dalej. Wydaje mi się, że ten mellowest concert ever był bardzo pozytywnym przeżyciem dla wszystkich - Kozelek trafił na cichą, skupioną grupę, która łapała w lot jego dowcipy i delektowała się jego niekończącymi się historiami podanymi w ascetycznym akompaniamencie jednej gitary zaledwie. Było pięknie - melancholijnie, ironicznie, artystycznie w bardzo czysty, pierwotny sposób. Głos i gitara. I długie opowieści.

Francuscy post-metalowcy z Alcest zamknęli ten wieczór w Dudoku, kolejnej dziwnej miejscówce w Tilburgu (były kościół przerobiony na salę koncertową, muzycy występują na ołtarzu, są witraże i zachowane są drewniane belki pod stropem, problem jednak w tym, że jak większość lokali, jest on sterylnie czysty, perfekcja od linijki, co zabija klimat). Nieważne - Alcest było wszystkim, czego można było oczekiwać na zamknięcie wieczora. Przechodzili płynnie z bardziej black-metalowych klimatów ze swoich początków („Les Iris” otworzyło set) do shoegaze'ujących „Autre Temps”, i wybierając i przeplatając ze sobą kolejne utwory ze wszystkich czterech albumów. Koncert pokazywał wachlarz gatunków, w których Alcest od 15 lat swojego istnienia (jako dziecko Neiga, w różnych personalnych układankach) się obracał, zaczynając od silnie metalowych wpływów, przechodząc powoli do shoegaze’u i post-rocka. Paradoksalnie w wykonaniu Alcesta ciężkie granie wypada wyjątkowo lekko - może baśniowa, oniryczna atmosfera budowana przez wokalistę jest kluczem do tej zagadki. A od strony technicznej - absolutna perfekcja (w dobrym tego słowa znaczeniu).

Do usłyszenia jutro!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.