Natalia Skoczylas, nasza wysłanniczka w Tilburgu, relacjonuje trzeci dzień festiwalu Incubate.
Never Mind the Hype, holenderska platforma i społeczność wirtualna skupiająca się wokół innej muzyki promowała się w środę koncertem Richiego Daggera w tilburskim sklepie muzycznym Sounds. Miejsce urocze - surowe, z mnóstwem dziwnych starych winyli za 1 euro i barem, przy którym można wypić małe piwo za 1 euro i posłuchać muzyki w winyla. Richie Dagger to chłopaki z Tilburga, którzy ewidentnie spędzili sporą ilość czasu na studiowaniu takich klasyków jak The Wipers - post-punkowy klimat, ale w pełnym klasy wydaniu a’la lata 70-te, w których melodie były przemyślane, riffy dopracowane i czasami błyszczące niczym w hardrockowych kawałkach. Nic odkrywczego, ale solidnie i z przytupem.
Los Piranas mogli zagrać naprawdę ciekawy koncert - w całej papce psychodelicznej, którą produkowały przez ostatnich latach całe legiony młodych zespołów, kolumbijski pomysł błyszczał na ich tle. Panowie z Bogoty mieszają egzotycznie brzmiące, natywne dźwięki kolumbijskie z kanonem psychodelii, a potem idą o krok dalej, sięgając po taneczne warianty punka i matematyczne struktury rodem z Battles. Efektem jest jeden z najbardziej energetycznych i zaskakujących koktajli, jakie dane było mi słyszeć tego roku. Film bez filmu. Niestety, zostałam tylko chwilę i poszłam podziwiać piekło rozpętane w Midi.
Odróżnienie jednego występu Merzbowa od innego w tych dniach wydaje się niemożliwe - ta sama ściana przesterowanego hałasu, ten sam dobór instrumentów, to samo miejsce na scenie przy tym samym stole. Sytuację ratują zaproszeni muzycy - i Full of Hell wywiązali się z zadania znakomicie. Zapamiętam ten koncert jako apokaliptyczny soundtrack, perwersyjne tło do medytacji nad stanem świata pożeranym przez globalne ocieplenie, ekstremizm i zbyt otwarty rynek. Wyglądało to mniej więcej tak: saksofonista przez godzinę bezustannie zawodził na swoim instrumencie. Gitarzysta od czasu do czasu pracował na strunach, tyłem do publiczności i bardzo blisko pieca. Wokalista miał przed sobą cały stół efektów, które rzecz jasna ginęły w kakofonii. Wreszcie perkusista, grający w spazmach i konwulsjach i przechodzący się między trzema zestawami perkusji (z pięciu, jakie miał na scenie - dwa czekały na The Melvins). W międzyczasie coś przearanżował, przekręcał talerze. Mniej więcej w połowie koncertu, kiedy zrzucił koszulkę, rozpuścił włosy i wydawał się naprawdę zmęczony, na scenie pojawił się tajemniczy perkusista z publiczności i resztę koncertu zagrali we dwójkę. Nie da się lepiej opisać tego koncertu niż zestawem nazw artystów - Merzbow i Full of Hell. Zaskakująco oczyszczające doświadczenie.
ZA! byli tak fantastyczni, że nie udała się planowana ucieczka na Melvins po planowanych dwóch kwadransach. Ich „playfulness” na scenie w normalnych warunkach (sterylna i zdystansowana interakcja z Holendrami skończyła się w tym przypadku poprawianiem przez publiczność niedoskonałego akcentu gitarzysty i dość ironicznymi reakcjami na dowcipy, było mi przykro tego słuchać) wywołałaby ekstatyczne tańce i ogólne poczucie wielkiej miłości na całej sali. Nic to, koncert był popisowy, esencja tego, czym jest ZA! - czyli nieprzewidywalnym zjawiskiem dźwiękowym, szalonym eksperymentem robiącym dobry użytek z awangardy, mieszającym jazz z punkiem, hardcore z techno, metal z elektroniką. Kampowe zagrania, tandetne wokodery, zdjęcia z delfinami, rubaszny wąs, trąbki i krótkie spodenki. Szalona Hiszpania w najlepszym wydaniu.
ZA! polecili publiczności Ordre Etern w Cul de Sac na koniec wieczora (ta oczywiście nie zareagowała), więc wybrałam się zobaczyć ich hiszpańskich znajomych. Tu sytuację ratowały dziewczyny muzyków, które znały każdy dźwięk i nie bały się tańczyć do tego industriala produkowanego na bardzo starym instrumentarium. Ordre Etern zdecydowanie warto zobaczyć tylko ze względu na sprzęt, jakim się posługują - obok perkusji stało potężne timpani, wyglądające trochę jak hutniczy kocioł. Syntezator - wydający obłędny hałas, trochę jak sygnał z pierwszego Sputnika krążącego po ziemskiej orbicie - był starym radzieckim instrumentem. Wokalista miał przed sobą oczywiście całą podłogę efektów, które nakładał na wokal i gitarę. Recytował i krzyczał głównie po katalońsku. Ordre Etern to jedno z większych odkryć tego festiwalu - surowe, teatralne, z wyjątkowym brzmieniem.
Dyptyku o Melvinsach już dzisiaj nie zdążę. Ale przyjdzie pora.
***
Natalia Skoczylas
POLECAMY LEKTURĘ:
RELACJA: Incubate Festival, dzień I
RELACJA: Incubate Festival, dzień II
RELACJA: Incubate Festival, dzień IV
RELACJA: Incubate Festival, dzień V, VI i VII
RELACJA: Incubate Festival, dzień II
RELACJA: Incubate Festival, dzień IV
RELACJA: Incubate Festival, dzień V, VI i VII
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.