Siedem dni festiwalu - przy piątym zdolność analizowania koncertów zaczyna redukować się do telegraficznego opisu i postawienia odpowiedniej ilości gwiazdek.
Nie mogłam tego zrobić długo oczekiwanym The Warlocks ani słodkiej Tess Parks, ani w ogóle nikomu innemu, kogo miałam przyjemność obejrzeć w ostatnich dniach festiwalu. Tym bardziej, że trzy główne wieczory zdecydowanie nie należały do najbardziej udanych - bardzo dużo zawodów, miałkiego indie, ukłonów w stronę hipsterskiej komercji i mało pomysłowych pseudoeksperymentalnych plumkań. Po czterech dniach odkryć naznaczonych całkiem szczerym i utalentowanym niezalem z różnych części świata, najbardziej uczęszczana część maratonu była atrakcyjna już tylko dla jakiejś mało wybrednej garstki. Ale kilka rzeczy zachwyciło.
Laurel Halo rozbujała stetryczałą,sztywną holenderską publiczność usadzoną w studiu w Teatrze tilburskim. Po 40 minutach wreszcie się poddali, wstali i zaczęli ruszać czymś więcej niż nóżką. Set Laurel był jak najlepsze nagrania artystki, coś jak długie, soczyste Behind the Green Door, zmiksowane z mistrzowskim wyczuciem - nawet pozornie najdziwaczniejsze hałasy i przejścia brzmią w jej wydaniu znakomicie. Szkoda, że grała wcześnie w studiu mało sprzyjającemu tańcom, bo należał jej się prawdziwy dancefloor tego wieczora.
Na The Warlocks czekałam od trzech lat - odkryłam ich przypadkiem i pokochałam za Heavy Deavy Skull Lover, jeden z najlepszych alternatywnych albumów, jakie słyszałam. Cenię też chłopaków z LA za to, że choć utknęli w undergroundzie (stosunkowym), widzą w tym spore szanse i korzyści - miałam okazję zamienić kilka zdań z wokalistą po koncercie i moje wrażenia się sprawdziły. Muzycy od 6 lat pracują nad nowym albumem i mówią otwarcie, że nie spieszy im się, bo i tak z grania nie są w stanie przeżyć - mają więc komfort przygotowywania płyt we własnym tempie. Skoro i tak okradnie ich na koniec Spotify, skorzystają z przywileju powolnej, artystycznej pracy. Dobra wiadomość dla tych, co znają i lubią Warlocks - płyta jest już prawie gotowa.
W Tilburgu zagrali bardzo dobry koncert - trochę łechtali publiczność za jej żywiołowość i chyba tym sposobem udało im się tę niewielką grupę naprawdę rozgrzać. Przygotowali przekrojowy repertuar z całej dyskografii - łączyli w jeden kawałki z niedawno wydanych rarytasów, jak „Caveman Rock” i „Angry Demons”, były elementy psychodelicznego The Mirror Explodes - „Red Camera” czy „Midnight Sun”, bardziej shoegaze'owe starocie - „So Paranoid”, jeden z moich ulubionych utworów zespołu, boski hałas wyłaniający się z ciszy. Kilka osób znało wszystkie teksty. Ci, co nie znali zespołu - zobaczyli amerykańską alternatywę w świetnym wydaniu, taką, co to gra nojzy, szugejzy, psychodelię i rockandrolle w jednym koncercie i wszystko łączy się w doskonałą całość.
Koncert Wire też był doskonały - ale najbardziej pamiętnym momentem jest jego końcówka, w której wystąpiło około 26 gitarzystów. Przypomniały mi się gitarowe orkiestry Branki. Zapanował wielki hałas na kilka minut, który pochodził od muzyków znanych z dotychczasowych koncertów - byli i młodzi The Homesick, była i zimna jak lód Noveller, byli Holendrzy z Eegah i nawet jeden z organizatorów festiwalu, Vincent, znany z zespołu The Travoltas z czasów popowego punka. Ogłuchłam ostatecznie - ale było warto.
Odkrycie - The Homesick. Nazwa cokolwiek zniechęcająca, ale jeśli ktoś z młodych zespołów ma szansę kiedyś zagrać na dużej scenie, to ci trzej muzycy świetnie się w tej kategorii zapowiadają. Mają na stronie okropne grafiki w stylu lat dziewięćdziesiątych i kombinują z psychodelią w stylu lo-fi, coś w rodzaju Connana Mockasina, tylko z bardziej punkowym/tanecznym zadziorem.
Tess Park and Anton Newcombie oraz King Midas Sound i Fennesz wpisali się w średnią wagę. Z Tess Park, Newcombie i resztą był ten problem, że napięcie i złe emocje aż wylewały się ze sceny. Pewnie trasa trwa już za długo. I Declare Nothing zagrane zostało od samego początku do końca w pomieszanym porządku i wypadło zgodnie z oczekiwaniami: pachniało alternatywą ze wczesnych lat 90., z drobnymi ozdobnikami w stylu wczesnego shoegaze’u i ze świetnym, niskim wokalem uroczej, acz zimnej jak kamień Tess.
Z kategorii grania jako tło do sączenia piwa zaliczyłabym Cristobal and the Sea - za kompletny brak nowości w tym, co grają Hiszpanie, nawet jeśli jest to ładne, pogodne, psychodeliczo-popowe plumkanie. Lust za post-punkową superwtórność, której nie ratował nawet słodki wokalista śpiewający boysbandowe piosenki o miłości. Outfit za elektropopową pretensjonalność do sześcianu. KXP za brak wyobraźni - ich zapętlone, oparte na dwóch patentach na krzyż kawałki głównie męczą.
Tilburg spisał się na piątkę - w przyszłości życzyłabym sobie jednak dużo więcej eksperymentów, małych zespołów i odkryć. Trzy główne dni powinny być mniej więcej tak porażające jak Girl Band na żywo, który do samego końca był moim faworytem całego festiwalu.
***
Natalia Skoczylas
POLECAMY LEKTURĘ:
RELACJA: Incubate Festival, dzień I
RELACJA: Incubate Festival, dzień II
RELACJA: Incubate Festival, dzień III
RELACJA: Incubate Festival, dzień IV
RELACJA: Incubate Festival, dzień II
RELACJA: Incubate Festival, dzień III
RELACJA: Incubate Festival, dzień IV
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.