piątek, 18 września 2015

RELACJA: Incubate Festival, dzień IV



Inkubacja przyjmuje stopniowo coraz bardziej dosłowną formę hodowania faktycznego wirusa - holenderska pogoda nie rozpieszcza. Muzyka na szczęście dodaje energii. Relacja z czwartego dnia Incubate Festival w Tilburgu.


Na otwarciu wystawy najlepszych prac dyplomowych tegorocznych absolwentów FONTYS-a zdarzył się jeden z takich momentów - duet z Tilburga, panowie o wyglądzie wikingów, z brodami, długimi włosami i tatuażami, zaserwowali nam krótką przygodę z lokalnym stonerem robionym na perkusję i gitarę. Eegah, nazwani tak na cześć amerykańskiego filmu o prehistorycznych jaskiniowcach (sądząc po ilości i wysokości ocen na portalach filmowych, prawdziwe trashowe arcydzieło), opowiadają historie o płonących obozach i zbieraniu magicznych jagód w lesie, o „Rave in the Cave” i nieudanych polowaniach. Eegah to Eagles of Death Metal Tilburga - technicznie przyzwoici, z historią do opowiedzenia publiczności i dziennikarzom, i z dowcipem prowadzącym publiczność do łez. 

Youff w skłocie Hall of Fame poszłam zobaczyć przede wszystkim dlatego, że reprezentacja belgijskiej sceny niezależnej na festiwalu póki co zachwycała (patrz Maze, Newmoon). I tym razem było dobrze - perkusja plus bas na efektach, zastępujący gitarę elektryczną. Dwóch kolesi robiących maksymalny użytek z bardzo podstawowego instrumentarium - przechodzący od post-metali do hardcore'u i noise'u. Posłuchajcie sobie takiego „Periods” (i obejrzycie całkiem świetny teledysk z wycinkami z czeskich „Stokrotek”) - to jest hicior, wszystko tu pasuje: tempo, natężenie, napięcie. A zagrali więcej podobnych perełek. 


Julianna Barwick dała uroczy koncert w wielkiej i znów pustawej (jak na Kozelku) scenie Theaters Tilburg - ale nie zdeprymowała jej ta sytuacja. Mam też podejrzenie, że festiwal płaci brodatym przystojniakom za ratowanie koncertów - Kozelkowi puste miejsce na wprost sceny zajął rudy brodacz, z kolei Juliannie rozładowane baterie w looperze uratował zaopatrzony pan z wielką, czarną brodą. Julianna z wioloneczlistą ukoili targaną noise'em i harcore'em publiczność - anielskie wokale artystki pięknie komponują się z minimalistyczną, eteryczną muzyką. Julianna jest skandynawska, islandzka wręcz, do szpiku - minimalizm wizualizacji, kolorów, dźwięków, środków, pozwala wyobrażać sobie nieskończone przestrzenie księżycowej wyspy. Pięknie.

Najbardziej niesamowitym momentem tego festiwalu był jednak trudny do opisania stan, w jaki wprawili mnie Fennesz i Arve Henriksen. Spacerowałam po Theaters Tilburg - dojście do sceny w Concertzaal trochę trwa (jak to ujął mój ulubiony Mark Kozelek, po tym budynku chodzi się godzinami bez spotkania kogokolwiek). W głośnikach grał koncert Arve i Fennesza, trąbki, ambienty, gitary, dźwięki nie z tej ziemi - i w architektonicznym labiryncie teatru brzmiały one po prostu idealnie. Mniejsza już nawet o widok samego budynku - w ogrodzie teatru z niewiadomego powodu działała akurat wielka scena, ze światłami i dymem. Ani na scenie, ani dookoła - żywej duszy. 

Shining i Maurice Louca sobie odpuszczę - Shining dlatego, że zupełnie do mnie wczoraj nie dotarli. Za dużo, za szybko, za bardzo. Choć i jako performerzy, i jako muzycy, są bardzo dobrzy. Maurice z kolei rozczarował mnie bardzo kompletnym brakiem umiejętności budowania napięcia w swoich fajnych, psychodeliczno-egzotycznych utworach. Marnując na dodatek potencjał perkusji i basu, które miał na żywo. 

Sytuację ratowali w Cul de Sac poprzebierani za superbohaterów (kombinezon w chmury, plastikowa płachta i innego tego typu rekwizyty) Portugalczycy z Fumaca Preta - publiczność pływała i pogowała do ich dziwnego, psychodelicznego funku. 

***

Natalia Skoczylas

POLECAMY LEKTURĘ:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.