poniedziałek, 14 września 2015

RECENZJA: Foals - What Went Down




WYTWÓRNIA: Warner MusicTransgressive
WYDANE: 28 sierpnia 2015

Tęskniliście za Foals? Po zeszłorocznej wizycie w Gdyni ostrzyliście pazurki na nowy album? Kolejne fotki ze studia wrzucane przez zespół na insta powodowały, że musieliście parzyć sobie meliskę przed zaśnięciem? Tytułowy singiel słyszeliście już więcej razy niż Snoop Dogg wypalił w życiu skrętów? Kiedy parę dni przed premierą w różnych częściach świata pojawiały się kasety z nagraniem, rwaliście sobie włosy z głowy, że olaliście erasmusa w Berlinie i Amsterdamie? Już możecie pobiec do sklepów. Oto i on – czwarty album Brytyjczyków.

Nic tak nie wkurwia mnie na koncertach, jak typki nagrywające połowę utworów telefonem. Jak się niedawno okazało, Yannis Philippakis uważa podobnie. Stąd też na koncertach zespół nie wyrywał się zbytnio do ogrywania przedpremierowo nowego materiału. Poza wypuszczonymi wcześniej singlami, na poprzedzającym premierę koncercie w Krakowie mogliśmy więc obejść się smakiem. Po co psuć odbiór nowego krążka wrzutkami na Youtube w gównianej jakości? Piona Yannis! Na szczęście od występu na Błoniach musieliśmy czekać zaledwie tydzień. A teraz wszyscy wiedzą, że było warto.

Album What Went Down to chyba najbardziej emanujące koncertowym powerem nagranie piątki z Oxfordu. W czasach, kiedy płyta ma służyć zazwyczaj przyciągnięciu ludzi na koncert, bo dopiero tam rozgrywa się prawdziwy biznes, to dość rozważne posunięcie. Nie zagłębiając się jednak w rozkminy, na czym w 2015 robi się hajs, a na czym nie, przejdźmy do konkretów, bo tych na najnowszym krążku Foals jest całkiem sporo. Już otwierający płytę, osławiony singiel z kopiącym dupę klipem przypomina, za co lubimy tych pięciu gości. Śledząc uważnie każde dokonania od czasu wydania Antidotes OSIEM (Jezu Chryste! To już prawie dziesięć!) lat temu, można dojść do wniosku, że panowie coraz bardziej lubują się w ostrych gitarowych riffach, zostawiając delikatne plumkanie, jakie znamy z Total Life Forever nieco na uboczu. Czasem przyjdzie nam do niego powrócić, jak w przypadku „Night Swimmers”, ale tak jak nie płakałem przy „Spanish Sahara”, tak nie będę tego czynił z powodu odejścia Foals w stronę nowego. A nowe wcale aż tak bardzo nie odstaje od tego, co zapowiedziało Holy Fire, z kawałkami jak „Providence” i „Inhaler”.

Yannis od zawsze był rokendrolową bestią. Każde zwierzę musi jednak czasem wyczilować, co w przypadku Foals oznacza kilka spokojniejszych kawałków na każdym z dotychczas wydanych albumów.  „Mountain At My Gates” można uznać za swego rodzaju pomost, który od energicznego rozpoczęcia poprowadzi nas do... popowego „Birch Tree”. Ten kawałek to chyba największe zaskoczenie całego albumu. Nie zapominajmy jednak, że w produkcji materiału pomagał James Ford – 1/2 Simian Mobile Disco i ojciec sukcesu Klaxons. Rozkołysani radosnymi refrenami wpadamy wprost na lekko frustrujące „Give It All”, które nieco odstaje od reszty. Z odsieczą przychodzi na szczęście „Albatross” (nie mylić z „I'm Albatraoz”!), w którym rzęsista perkusja idealnie wtapia się w przejmujące wokale i rozmywające się syntezatory.

Lubicie Royal Blood? Tych dwóch piekielnie zdolnych gówniarzy mogłoby się nauczyć wiele od starszych kolegów po fachu, jednak tu pójdę za tym, co podpowiada ucho i przyznam, że „Snake Oil” brzmi właśnie tak, jakby Foals połączyło siły z duetem z Brighton, albo zbratało się na moment z Alexem Turnerem (aka buc numer jeden współczesnego rocka). Miłośnikom bardziej refleksyjnych brzmień do gustu z pewnością o wiele bardziej przypadnie „London Thunder”, które wielu już w dniu premiery ogłosiło kolejną Saharą. Dla mnie bije ją o głowę. Albo i dwie.

Refleksyjne końcówki mają to do siebie, że utwierdzają nas w przekonaniu: jeszcze tylko parę minut i trzeba będzie się żegnać. Dlatego Foals zaserwowali nam rozwiązanie akcji, o jakim nie śniło się starożytnym dramaturgom. Po „London Thunder” słyszymy historię o tym, jak niewdzięczne jest życie muzyka podróżującego od miasta do miasta, z dala od bliskich i domowego ciepła. A potem, jako wisienka na torcie, wywołujące ciarki na całym ciele „A Knife In The Ocean”, w towarzystwie którego mógłbym przejechać setki kilometrów pociągiem, samochodem i autobusem. Dzięki chłopaki!

9

Miłosz Karbowski

POLECAMY LEKTURĘ:
RECENZJA: Foals - Holy Fire
RECENZJA: Foals - Tapes


1 komentarz:

Zostaw wiadomość.