czwartek, 14 lutego 2013

Recenzja: Foals – "Holy Fire" (2013, Transgressive)‎

Foals urosło z zespołu grającego na domówkach w okolicach Oksfordu i Londynu do gwiazdy.











Na nowe dziecko Foals, następcę Total Life Forever, płyty, którą katowałem setki razy, czekałem z większą niecierpliwością niż na przyjście Mikołaja w dzieciństwie. Od listopada 2011, kiedy w trakcie rozmowy z Edwinem, klawiszowcem zespołu z Oksfordu, dowiedziałem się, jak ma wyglądać nowy album i kiedy zostanie wydany, wykreślałem w kalendarzu każdy kolejny dzień do premiery. To mógłbym powiedzieć z perspektywy fana Foals. Obiektywne spojrzenie również jednak nie pozwala pozostać wobec tego albumu obojętnym. Foals urosło bowiem z zespołu grającego na domówkach w okolicach Oksfordu i Londynu do gwiazdy, która coraz częściej headline’uje festiwalowym scenom. Jakie więc jest Holy Fire?


Album rozpoczyna intro, którym od teraz zespół będzie pewnie mówił „cześć” publiczności na koncertach. Już ono daje wyraźny sygnał, że Foals wyrośli z okresu math–rockowego buntu. Singlowy „Inhaler”  to potwierdza. Kiedy usłyszałem go po raz pierwszy, śmiałem się do samego siebie – bo dokładnie tego oczekiwałem od tego albumu – odważniejszego i mocniejszego grania. Mimo ewolucji stylu słychać, że to nadal to samo Foals. Takim powrotem do brzmienia z Antidotes, jednak podrasowanego doświadczeniem i większą świadomością muzyczną, jest „My Number”. „Bad Habit” i „Everytime” to zwrot w kierunku nowych przestrzeni – miks energii i stonowanego brzmienia. Od czasu obrosłej już w legendę „Spanish Sahara” minęły trzy lata. Jej godnym następcą jest „Late Night” z wybijającym się wysoko falsetem Yannisa i plumkającą w tle gitarą, z którą zostajemy w końcówce utworu sam na sam. Zespół wielokrotnie podkreślał w wywiadach, że to, na czym zależy im najbardziej, to czystość brzmienia – to widać – większość utworów dopieszczono do perfekcji. Nagle trafiamy na  rozpoczynające się niepozornym dźwiękiem „Providence”. Kilka sekund później wyłania się z niego fenomenalny wokal Philippakisa. Niesamowity popis daje też Jack Bevan – perkusja jest tu jednym z głównych bohaterów. To jeden z tych utworów, po którym można złapać się za głowę i nie wydusić nic poza niemym „wow”. Mogę założyć się, że na koncertach zaatakuje ze zdwojoną mocą, chociaż już w wersji studyjnej jest cholernie mocny. Niestety chwilę później trzeba powoli zacząć się żegnać. Sentymentalne „Stepson” i jeszcze bardziej intymne „Moon” ukazują lidera zespołu jako neurotycznego wrażliwca, który podejmuje monolog, będący wyznaniem, spowiedzią, senną wizją. Kończące album „Moon” tworzy wokół dźwięku ogromną przestrzeń i porusza bardziej, niż cokolwiek, co do tej pory słyszeliśmy...kiedykolwiek...

Gdyby Holy Fire była kobietą, nie byłbym w stanie odmówić jej absolutnie niczego. Ba! Nie potrafiłbym nawet w najmniejszym stopniu się jej sprzeciwić. Zawładnęłaby każdą cząstką mojego ciała i zaczęła przemawiać przez moje usta. Trzeci album Foals robi tak niewiarygodnie ogromnego smaka na kolejną płytę, że jeżeli chłopaki zachowają tendencję wznoszącą, przed następnym będę klękał i oddawał mu hołd.

9

Miłosz Karbowski

1 komentarz:

Zostaw wiadomość.