Foals urosło z zespołu grającego
na domówkach w okolicach Oksfordu i Londynu do gwiazdy.
Na nowe dziecko Foals, następcę Total Life Forever, płyty, którą katowałem setki razy, czekałem z większą niecierpliwością niż na przyjście Mikołaja w dzieciństwie. Od listopada 2011, kiedy w trakcie rozmowy z Edwinem, klawiszowcem zespołu z Oksfordu, dowiedziałem się, jak ma wyglądać nowy album i kiedy zostanie wydany, wykreślałem w kalendarzu każdy kolejny dzień do premiery. To mógłbym powiedzieć z perspektywy fana Foals. Obiektywne spojrzenie również jednak nie pozwala pozostać wobec tego albumu obojętnym. Foals urosło bowiem z zespołu grającego na domówkach w okolicach Oksfordu i Londynu do gwiazdy, która coraz częściej headline’uje festiwalowym scenom. Jakie więc jest Holy Fire?
Album rozpoczyna intro, którym od
teraz zespół będzie pewnie mówił „cześć” publiczności na koncertach. Już ono
daje wyraźny sygnał, że Foals wyrośli z okresu math–rockowego buntu. Singlowy
„Inhaler” to potwierdza. Kiedy
usłyszałem go po raz pierwszy, śmiałem się do samego siebie – bo dokładnie tego
oczekiwałem od tego albumu – odważniejszego i mocniejszego grania. Mimo
ewolucji stylu słychać, że to nadal to samo Foals. Takim powrotem do brzmienia
z Antidotes, jednak podrasowanego doświadczeniem i większą świadomością
muzyczną, jest „My Number”. „Bad Habit” i „Everytime” to zwrot w kierunku
nowych przestrzeni – miks energii i stonowanego brzmienia. Od czasu obrosłej
już w legendę „Spanish Sahara” minęły trzy lata. Jej godnym następcą jest „Late
Night” z wybijającym się wysoko falsetem Yannisa i plumkającą w tle gitarą, z
którą zostajemy w końcówce utworu sam na sam. Zespół wielokrotnie podkreślał w
wywiadach, że to, na czym zależy im najbardziej, to czystość brzmienia – to
widać – większość utworów dopieszczono do perfekcji. Nagle trafiamy na rozpoczynające się niepozornym dźwiękiem
„Providence”. Kilka sekund później wyłania się z niego fenomenalny wokal
Philippakisa. Niesamowity popis daje też Jack Bevan – perkusja jest tu jednym z
głównych bohaterów. To jeden z tych utworów, po którym można złapać się za
głowę i nie wydusić nic poza niemym „wow”. Mogę założyć się, że na koncertach
zaatakuje ze zdwojoną mocą, chociaż już w wersji studyjnej jest cholernie
mocny. Niestety chwilę później trzeba powoli zacząć się żegnać. Sentymentalne
„Stepson” i jeszcze bardziej intymne „Moon” ukazują lidera zespołu jako
neurotycznego wrażliwca, który podejmuje monolog, będący wyznaniem, spowiedzią,
senną wizją. Kończące album „Moon” tworzy wokół dźwięku ogromną przestrzeń i
porusza bardziej, niż cokolwiek, co do tej pory słyszeliśmy...kiedykolwiek...
Gdyby Holy Fire była
kobietą, nie byłbym w stanie odmówić jej absolutnie niczego. Ba! Nie
potrafiłbym nawet w najmniejszym stopniu się jej sprzeciwić. Zawładnęłaby każdą
cząstką mojego ciała i zaczęła przemawiać przez moje usta. Trzeci album Foals
robi tak niewiarygodnie ogromnego smaka na kolejną płytę, że jeżeli chłopaki
zachowają tendencję wznoszącą, przed następnym będę klękał i oddawał mu hołd.
9
Miłosz Karbowski
7/10 to maks - ochłon chłopaku
OdpowiedzUsuń