piątek, 20 lutego 2015

RECENZJA: A Place to Bury Strangers - Transfixiation





WYTWÓRNIA: Dead Oceans / Sonic Records
WYDANE: 17 lutego 2015

Nowojorczycy po dłuższej przerwie wracają z nowymi kompozycjami. Zdradzają one pewne oznaki zmęczenia materiału, ale jednocześnie utwierdzają w przekonaniu, że produkcyjnie A  Place to Bury Strangers wciąż są na absolutnym światowym topie.

Uporządkujmy kontekst czasowy. Ostatnie wydawnictwo tria to wydana w 2013 roku epka Strange Moon, pełen brudu i punkowego smrodu hołd dla zespołu Dead Moon. Ostatni album z autorskim materiałem to świetnie przyjęty Worship z 2012 roku. Zespół kazał na siebie czekać 3 lata, podczas których wiele wydarzyło się w świecie muzyki. Wiele zmieniło się również w życiu członków zespołu, bowiem w 2014, po blisko 9 latach działalności, przeniesiona została siedziba firmy Death by Audio, znajdująca się w nowojorskiej dzielnicy Williamsburg. Wspominam o tym, ponieważ budynek ten pełnił również funkcję studia nagrań, sali koncertowej, sali prób, poligonu doświadczalnego i mieszkania lidera, Olivera Ackermanna. Zmiana środowiska wpłynąć miała na długi czas wydawania Transfixiation. Co ciekawe, według wywiadu udzielonego przez Ackermanna, płyta była kompletna już w marcu 2013. Materiał swoje przeleżał, dojrzał w głowach muzyków, a teraz ujrzał światło dzienne.

Na pierwszy rzut ucha jest... dziwnie. Jest inaczej, ale po kilku przesłuchaniach robi się znajomo. Są momentalnie rozpoznawalne, oklepane do znudzenia inspiracje The Jesus and Mary Chain (riff w zwrotkach „I'm So Clean” czy przewijająca się przez część piosenek prymitywna, ale bardzo nośna rytmika) czy My Bloody Valentine (jęczące, damsko–męskie wokale w refrenie „We've Come So Far”, gitara – odkurzacz w „Love High”). Są najbardziej chyba od pierwszej płyty („Another Step Away” ktoś pamięta?) melodyjne momenty, czyli czysto noise-popowy „What We Don't See”, który kojarzy się ze Skywave, poprzednim wcieleniem APTBS. Są wzbudzające na twarzy grymas zdziwienia piosenki–wypełniacze, jak na przykład nie wiadomo dokąd zmierzające „Lower Zone” albo bardzo średni otwieracz „Supermaster”.

Singlowy „Straight” to świetny utwór, niesiony zadziorną linią basu Diona Lunadona, rozrywany gdzieniegdzie ociupinkę tandetnie brzmiącymi efektami specjalnymi gitary Ackermanna, która świszczy jak plastikowy pistolet–zabawka albo przypomina zepsutego R2D2. Szacunek się jednak należy, bo facet sam to całe tałatajstwo buduje, więc nie ma co się krzywić.

Deeper” jest ciężki, powolny i chyba miał być w zamierzeniu seksowny (ta skacowana chrypka), ale efekt końcowy jest taki, że wokal wygraża komuś przy tle eksplozji (produkcyjny majstersztyk hałasu) i przez 6 minut tak naprawdę niewiele się dzieje. Moim faworytem jest za to drugi singiel, We've Come So Far. Przebojowy, nózia od razu chodzi, wszystko trafia prosto w punkt i jest bezlitosny hałas wieńczący refreny (szczególnie gorąco robi się koło 2:24). Potem rozczarowuje trochę przewidywalny Now It's Over, który, ok, jest post-punkowy i bije od niego chłód, ale kalibru biurowej klimatyzacji, a nie lodowej pustyni. Do I'm so Clean” dodam tylko, że bardzo podoba mi się to, jak bezczelnie jest tępy. Słuchać w nim echa brzmienia, które uzyskali na Strange Moon, czyli sprzęgamy, alleluja i do przodu. Trochę takiej postawy brakuje na tym albumie.

Następny indeks, Fill the Void”, zaczyna się, jakby chłopaki kończyli całonocne picie z instrumentami w rękach. Szybko jednak wrzucają piąty bieg i wyprzedzają na trzeciego przy dźwiękach naspeedowanego, zbrutalizowanego krautrocka. Ponownie można jednak odnieść wrażenie, że wszystko fajnie, ale papy to z dachu nie zrywa...

Album kończy utwór I Will Die, który przynosi powiew świeżości w departamencie wokalnym, ponieważ Ackermann po raz pierwszy krzyczy do mikrofonu, a ekspresja przestaje być wreszcie nudnawa i „shoegaze'owa”, a staje się punkowa, niepoprawna i przez to autentyczna. W kompozycji aż iskrzy od hałasu i chaosu, i choć nie jest majstersztykiem kompozycyjnym, to broni się buńczucznością. 


Transfixiation nie jest albumem złym, ale wyraźnie odstaje od poziomu poprzednich długograjów Amerykanów. Jest na nim zbyt wiele kompozycji, które szybko się nudzą, albo po prostu nie mają poziomu radykalności, do którego nas APTBS przyzwyczaili. Fani niech się jednak nie smucą, bo wszyscy wiemy, że nie ważne jak wygląda sprawa na płycie, na koncercie tej kapeli zawsze możemy liczyć na konkretny wpierdol. 

6.5

Marcin Lewandowski

***

POLECAMY TAKŻE:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.