A Place to Bury Strangers (fot. Joanna Tokarska/FYH!) |
Koncert w Cafe Kulturalna
pokazał, że A Place To Bury Strangers są jedną z najlepszych koncertowych kapel
świata. Nawet jak są zmęczeni.
Rok temu w Cafe Kulturalna nowojorskie trio zaprezentowało absolutnie miażdżące wersje swoich utworów, promując album Worship. Koncert ten długo zapadł obecnym wtedy fanom w pamięci, dlatego nie dziwiło, że i w tym roku Amerykanie odwiedzą Warszawę. Dziwiła za to data, ponieważ we wtorki mało komu pasuje wychodzenie na imprezy. Odbiło się to na frekwencji, która w tym roku była znacznie mniejsza niż poprzednio.
W roli zespołu rozgrzewającego
wystąpili młodzi noise'owcy z USA, BAMBARA. Wyszli na scenę bez żadnego szumu,
wokalista mruknął pod nosem niezrozumiałe powitanie i zaczęli swój show. Na ich
najnowszej płycie, Dream Violence, punk miesza się z hałasem, wokale
toną w pogłosach, a wszystko ładnie płynie spinane przez wyjątkowo zgraną
sekcją rytmiczną. Na koncercie miałem wrażenie, że miejscami tracili kontrolę
nad tym, co się dzieje (dwa gigantyczne pedal boardy musiały wymagać ciągłego
skupienia). Wielkie brawa należą się perkusiście, który grał, jakby chciał
zabić swoje bębny i jednocześnie spajał ogólny chaos w dynamiczną całość.
Oglądało ich kilka osób, a szkoda, bo jakby się wkręcić, to byłby szał. Zespół
zdecydowanie pod obserwację.
Po dość krótkim występie
supportu, do Cafe Kulturalnej zaczęli schodzić się ludzie, a przed sceną stała
już grupka najwierniejszych fanów. Wydaje mi się, że w związku z porą tygodnia
tylko tacy stawili się w Pałacu Kultury, dlatego też odbiór był niesamowity. A
Place To Bury Strangers zaczęli od nowego kawałka „Don't Go”, który zwiastuje
nadejście melodyjnego, lecz rzeźnickiego materiału. Do końca występu nie brali
jeńców. Przy „Deadbeat” wszyscy rzucili się do dzikich tańców (łącznie z
Dionem, który beztrosko szamotał się w tłumie, tłukąc basem o ziemię). Nie
pamiętam dokładnej kolejności, ale na pewno usłyszeliśmy później „Ego Death”,
„Fear” (Dion na gitarze, Oliver na bassie), „Mind Control”, genialne „Keep
Slipping Away”, przy którym każdy dosłownie oszalał, „You Are The One” „So Far
Away”, euforycznie przyjęte „In Your Heart”, no i zagrane na koniec „I Lived My
Life To Stand In The Shadow Of Your Heart”. Utwór ten wykonali z taką
niesamowitą energią, że pod sceną wrzało. Nie zabrakło również genialnej gry
świateł, z której znany jest zespół. Obowiązkowy stroboskop skutecznie
potęgował wrażenie chaosu. No i ten dym! Dym, z którego wyłonił się zespół,
zaczynając i kończąc koncert. Po „I Lived...” Oliver i Dion zeszli ze sceny,
ale oczywistym było, że publiczność nie pozwoli im ot tak zakończyć tej
masakry. Motoryczne, trzęsące ścianami klubu uderzenia perkusji wybijały rytm
zagranego na bis „Ocean”. Zagranego z niespotykaną wśród żadnych kapel na
świecie intensywnością i głośnością.
Można narzekać, że jedyny w tym
roku polski koncert APTBS był zorganizowany w zły dzień, że zagrali podobne
utwory, że nagłośnienie było mniej potężne. Nie da się jednak zaprzeczyć, że
panowie robią bardzo konkretny show i serwują niespotykaną dawkę energii przy
jedynym słusznym poziomie głośności. Oby grali u nas jak najczęściej.
Marcin Lewandowski
nikt celowo nie zorganizowal koncertu we wtorek. trasa koncertowa rzadzi sie swoimi prawami, nie ma wiec sensu umieszczac dwukrotnie ten bezsensowny zarzut w tak krotkiej relacji
OdpowiedzUsuń