piątek, 11 października 2013

Relacja: A Place to Bury Strangers, Cafe Kulturalna

A Place to Bury Strangers
(fot. Joanna Tokarska/FYH!)
Koncert w Cafe Kulturalna pokazał, że A Place To Bury Strangers są jedną z najlepszych koncertowych kapel świata. Nawet jak są zmęczeni.











Rok temu w Cafe Kulturalna nowojorskie trio zaprezentowało absolutnie miażdżące wersje swoich utworów, promując album Worship. Koncert ten długo zapadł obecnym wtedy fanom w pamięci, dlatego nie dziwiło, że i w tym roku Amerykanie odwiedzą Warszawę. Dziwiła za to data, ponieważ we wtorki mało komu pasuje wychodzenie na imprezy. Odbiło się to na frekwencji, która w tym roku była znacznie mniejsza niż poprzednio.

W roli zespołu rozgrzewającego wystąpili młodzi noise'owcy z USA, BAMBARA. Wyszli na scenę bez żadnego szumu, wokalista mruknął pod nosem niezrozumiałe powitanie i zaczęli swój show. Na ich najnowszej płycie, Dream Violence, punk miesza się z hałasem, wokale toną w pogłosach, a wszystko ładnie płynie spinane przez wyjątkowo zgraną sekcją rytmiczną. Na koncercie miałem wrażenie, że miejscami tracili kontrolę nad tym, co się dzieje (dwa gigantyczne pedal boardy musiały wymagać ciągłego skupienia). Wielkie brawa należą się perkusiście, który grał, jakby chciał zabić swoje bębny i jednocześnie spajał ogólny chaos w dynamiczną całość. Oglądało ich kilka osób, a szkoda, bo jakby się wkręcić, to byłby szał. Zespół zdecydowanie pod obserwację. 

Po dość krótkim występie supportu, do Cafe Kulturalnej zaczęli schodzić się ludzie, a przed sceną stała już grupka najwierniejszych fanów. Wydaje mi się, że w związku z porą tygodnia tylko tacy stawili się w Pałacu Kultury, dlatego też odbiór był niesamowity. A Place To Bury Strangers zaczęli od nowego kawałka „Don't Go”, który zwiastuje nadejście melodyjnego, lecz rzeźnickiego materiału. Do końca występu nie brali jeńców. Przy „Deadbeat” wszyscy rzucili się do dzikich tańców (łącznie z Dionem, który beztrosko szamotał się w tłumie, tłukąc basem o ziemię). Nie pamiętam dokładnej kolejności, ale na pewno usłyszeliśmy później „Ego Death”, „Fear” (Dion na gitarze, Oliver na bassie), „Mind Control”, genialne „Keep Slipping Away”, przy którym każdy dosłownie oszalał, „You Are The One” „So Far Away”, euforycznie przyjęte „In Your Heart”, no i zagrane na koniec „I Lived My Life To Stand In The Shadow Of Your Heart”. Utwór ten wykonali z taką niesamowitą energią, że pod sceną wrzało. Nie zabrakło również genialnej gry świateł, z której znany jest zespół. Obowiązkowy stroboskop skutecznie potęgował wrażenie chaosu. No i ten dym! Dym, z którego wyłonił się zespół, zaczynając i kończąc koncert. Po „I Lived...” Oliver i Dion zeszli ze sceny, ale oczywistym było, że publiczność nie pozwoli im ot tak zakończyć tej masakry. Motoryczne, trzęsące ścianami klubu uderzenia perkusji wybijały rytm zagranego na bis „Ocean”. Zagranego z niespotykaną wśród żadnych kapel na świecie intensywnością i głośnością.


Można narzekać, że jedyny w tym roku polski koncert APTBS był zorganizowany w zły dzień, że zagrali podobne utwory, że nagłośnienie było mniej potężne. Nie da się jednak zaprzeczyć, że panowie robią bardzo konkretny show i serwują niespotykaną dawkę energii przy jedynym słusznym poziomie głośności. Oby grali u nas jak najczęściej. 

Marcin Lewandowski

1 komentarz:

  1. nikt celowo nie zorganizowal koncertu we wtorek. trasa koncertowa rzadzi sie swoimi prawami, nie ma wiec sensu umieszczac dwukrotnie ten bezsensowny zarzut w tak krotkiej relacji

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.