Gotowi na podróż przez ocean?
Mikołajki właśnie za nami, a część z was
pewnie jeszcze kończy swoje listy do brodatego świętego. (Nie zapomnijcie
zostawić razem z nimi mleka i ciasteczek! Te z ciasta marchewkowego będą
idealne, bo zasmakują też reniferom!) A skoro Mikołaj, to co? Grudniowym
rekwizytem numer jeden, zaraz po czerwonej czapce z białym pomponem i opaskach
z reniferowym porożem jest oczywiście broda. Można więc bez cienia zawahania
stwierdzić, że Peter J. Birch idealnie wpisuje się w obecny klimat. Jego
atrybut jeszcze pewnie długo nie będzie srebrzystosiwy, ale kto by się tym
przejmował, kiedy album The Shore Up In The Sky przynosi nam tyle dobrej
muzyki.
Przeważnie jest tak, że pierwszy kawałek, a
czasem nawet jego kilkadziesiąt pierwszych sekund decyduje o tym, czy zechcesz
zakumplować się z albumem. Czasem jest na tyle dobry, że powoduje rozczarowanie
kolejnymi kilkoma utworami, które na jego tle wypadają dość blado, co kończy
się zerwaniem przygody z płytą przed jej końcem. Kiedy indziej (na ten wariant
zawsze czekam z wytęsknieniem!) udane otwarcie albumu i równie dobra cała
reszta powodują, że pospiesznie sprawdzasz koncerty w twojej okolicy i szybko
kupujesz bilety dla siebie, rodziny i tuzina znajomych. Trzeba przyznać, że
Peter J. Birch w kategorii udanych otwarć zasłużył na tytuł prawdziwego mistrza
ceremonii. Tak było w przypadku Yearn i tak jest teraz. „Wake up
Louisiana!” to najlepsze, co przydarzyło się polskiej muzyce gitarowej w ostatnim
kwartale 2015. No i, co najfajniejsze, zastosowanie ma tu wariant numer dwa.
„Gallants” początkowo do mnie nie
przemawiał. Z czasem przekonałem się, a mocno pomógł mi w tym wydany parę dni
temu klip, że ten kawałek, chociaż niezwykle prosty w strukturze, może chwycić
za serce. Pojawiające się w wideo migawki z wczesnoszkolnych lat sprawiły, że
sam w domu wygrzebałem własne VHS-y z dzieciństwa. Piotr nie daje jednak uronić
łezki nad upływającym czasem, bo kolejne na liście „Self – Identity State
Of Memory” to rockowy wygrzew, przy którym Royal Blood pospadałoby z
krzeseł. Poza mocno gitarowymi momentami, album przynosi też silne inspiracje
muzyką zza wielkiej wody z jej najlepszych chyba lat. W niektórych momentach to
Nowy Orlean jak żywy. „Memphis Blues” z chęcią usłyszałbym w
zadymionym lokalu, gdzie cienka wiązka światła padająca na siedzącego z gitarą
artystę byłaby jedynym źródłem światła. To byłoby coś!
Z Alexem Turnerem z Arctic Monkeys mam tak,
że nie lubię, ale szanuję. Wokal Bircha w wielu momentach, nie mam pojęcia
dlaczego, wydaje się bardzo podobny. I sam tylko teraz nie wiem, czy takie
porównanie to komplement... W każdym razie miałem szczere intencje. Poza
śpiewaniem „Alexem”, słyszymy Piotra w kilku innych odmianach – na przykład
w „I've Got This Train” brzmi dokładnie tak, jak gdyby nagranie miało
co najmniej 50 lat i było odtwarzane z lekko już nadwyrężonego nośnika. Istotną
rolę w The Shore Up In The Sky odgrywa też harmonijka ustna, odzywająca
się w strategicznych momentach, dodając materiałowi rasowego
bluesowo-country'owego zacięcia. Na główny punkt programu zasłużą tu tylko
najbardziej cierpliwi. Tytułowe „The Shore...” kończące płytę to
bowiem... nie koniec! Po kilkudziesięciu sekundach ciszy trafiamy na genialnego
instrumentala, którego do dziś nie mogę przestać słuchać, mimo że od premiery
minął już ponad miesiąc.
Piotrek Brzeziński na dobre moje serce
skradł, kiedy niemal w kulminacyjnym punkcie ukraińskiego piekła postanowił
odwiedzić naszych wschodnich sąsiadów, by pozwolić części z nich chociaż na
kilkadziesiąt minut koncertu oderwać się od tragedii dziejącej się na oczach
całego świata. Tak – to brzmi dość patetycznie, ale też w tej materii trudno o
mądre słowa. W każdym razie – dozgonny szacun, Piotrze! A płytę dopisuję do
swojego listu do Mikołaja! A nie! Przecież już ją mam!
8.5
Miłosz Karbowski
Miłosz Karbowski
POLECAMY LEKTURĘ:
RECENZJA: Peter J. Birch - Yearn
CZYNNIKI PIERWSZE: Peter J. Birch - Yearn
"Gallants"!
OdpowiedzUsuń