Jakub Kubica, fot. Dominika Filipowicz/mat. prasowe zespołu |
Chociaż
facebook wskazuje 2 tysiące fanów, to nadal nie jest to liczba powalająca
na kolana wśród polskich wykonawców. Opowiedz o SoundQ w kilku słowach, o historii zespołu, która do najkrótszych przecież nie należy.
Jakub Kubica: Nazywamy się SoundQ i działamy z mniejszymi lub większymi
sukcesami, nieprzerwanie od sześciu lat. Jakby się głębiej zastanowić, to jako
projekt studyjny nawet dłużej.
Rok 2010
i pierwszy przełomowy moment. Premiera debiutanckiej epki Cargo Planes, potem
występ na Audioriver. Co wtedy myśleliście, bo w końcu Audio to duża sprawa!
Jak zapatrywaliście się na swoją przygodę z muzyką?
Oczywiście byliśmy przekonani, że unosimy się na
niewidzialnej fali. Bardzo długo żywiliśmy się przekonaniem, że jedno istotne
wydarzenie będzie w stanie nas wywindować do statusu gwiazdorów. Dzisiaj mamy
już trochę inne podejście. Chcemy wypuszczać tyle muzyki, ile jesteśmy w stanie
- wszystko inne ma drugorzędne znaczenie.
Potem
nadszedł czas Barbarians, rok 2013. Również dla Was moment przełomowy, bo w końcu
pierwsza płyta, kontrakt z Wytwórnią Światową, młodszą siostrą Wytwórni
Krajowej, która wówczas ściągała uwagę
fanów muzyki niezależnej i recenzentów.
Tak, to był bardzo ważny moment. Wiele się wtedy
nauczyliśmy. Na przykład tego, że nie ma sensu robić płyty przez 3 lata. Nawet
jeśli nagrodą za wytrwałość miałaby być praca z producentem bardzo dużego
formatu. Postawiliśmy wtedy wszystko na jedną kartę. Chcieliśmy wydać album
totalny. Byliśmy też blisko wydania go w bardzo dużej, zagranicznej wytwórni.
Tak się jednak nie stało, a płyta wyszła tylko w Polsce.
Współpraca
z Wytwórnią Światową - jak ją oceniasz? Było w porządku i tak, jak powinno być,
czy może gdzieś coś poszło nie tak?
Wszystko poszło spoko. Chłopaki rzetelnie i
uczciwie podeszli do sprawy. Wiedzieliśmy, co jesteśmy w stanie zdziałać, co
raczej się nie uda, a co do czego możemy żywić nadzieje. Wytwórnia
Krajowa/Światowa to bardzo fajna ekipa ludzi zajawionych muzą. Życzę im jak
najlepiej.
Występ
na Audioriver nie był jedynym z gatunku tych poważniejszych. Zaliczyliście też
OFF Plus Camerę, GRAMY, Offsesję czy
klubowy gig z Jessie Ware. Jak by nie było, to duże rzeczy.
Do tej krzepiącej wyliczanki dodałbym jeszcze
support przed Crystal Castles i Hooverphonic. Ja osobiście najlepiej wspominam
koncert przed Jessie Ware. To jest na prawdę niesamowita wokalistka i wszyscy
byliśmy pod ogromnym wrażeniem nadludzkiego skupienia, z jakim wychodziła na
scenę. Poza tym, tego dnia obchodziłem urodziny, więc gig skończył się ostrą
imprezą. Niewiele z niej pamiętam poza tym, że nad ranem ktoś walił się kapustą
(sic!) po głowie, a ktoś inny wyrzucił telefon z trzeciego piętra kamienicy.
Po
Barbarians przyszedł czas na dłuższą przerwę w Waszej muzyce. Co robiliście
przez ponad rok? Wiem, szykowaliście materiał na EP2, ale poza tym?
Premierę EP2 od Barbarians dzielił niecały rok, więc
trudno nazwać to dłuższą przerwą. Szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, że
nagrywanie Barbarians zajęło nam trzy lata. Rok ten przyniósł jednak dużo
istotnych zmian. Z kwintety przemieniliśmy się w tercet, a nasza muzyka oddaliła
się istotnie od synth-popowego źródła.
EP2 -
pierwsza epka z zapowiadanego tryptyku. Dostępna tylko cyfrowo, wydana na własną
rękę. Dlaczego sami, a nie w wytwórni? Dlaczego tylko digital?
Żadna z wytwórni, która w naszym mniemaniu mogłaby się tym zająć, nie była zainteresowana, więc nic na siłę. A digital w
przypadku krótkich wydawnictw to standard. Nie było sensu tego tłoczyć.
Tym
wydawnictwem zmieniliście też Wasz muzyczny kierunek. Z bardziej popowych i
chwytliwych kompozycji poszliście w stronę lekko mroczną, z jednej ręki z
industrialnymi zapędami, z drugiej trzymaliście, nazwijmy to, skandynawskie wpływy.
Po Barbarians doszedłem do wniosku, że raczej
nie będzie mi dane podbijać radiowe listy przebojów i szturmować stadiony. Dlaczego
w takim razie nie miałbym wreszcie olać stosowanie się do tzw. „zasad gry”? Nie
odnieśliśmy ogromnego sukcesu, więc czemu nie mielibyśmy popuścić trochę wodze
fantazji i przestać martwić się tym, czy efekt będzie się mieścił w obrębie
jakichś tam parametrów. Poza tym, okres który nastąpił po wydaniu Barbarians był dla mnie z wielu względów bardzo ciężki. Pamiętam, że nagrywanie EP2 było
drogą przez mękę – terapią, po ukończeniu której rzeczywiście lepiej się
poczułem. Dlatego te piosenki są tak mroczne i smoliste.
Wydając debiutanckiego długograja, zespoły zawsze wierzą, że będzie to ten właśnie moment, który odmieni ich życie w sposób niemal diametralny. Barbarians nie przyniosło jednak wielkich tras koncertowych, koncertów w każdym dużym mieście, zaproszeń na festiwale czy podbite playlisty w rozgłośniach. Rozczarowanie czy naturalna kolej rzeczy przy zespołach mniej komercyjnych?
Wtedy to było ogromne rozczarowanie. Z czasem nabraliśmy trochę dystansu. Staliśmy w rozkroku między alternatywą i popem, i okazało się, że w takiej pozycji, przy tak wyglądającym rynku muzycznym, nie zdziałamy wiele. No więc albo śmielej w pop, albo głębiej w elektronikę. Jako że mam wrażenie, że w formule piosenkowej nie mam już nic nowego do dodania, wybór był prosty.
Myślisz, że macie szansę żyć w przyszłości z muzyki? Robić to, co lubicie najbardziej i czerpać z tego nie tylko satysfakcję z artystycznego spełnienia, ale też planować z tym swoją przyszłość? O tym marzą wszyscy artyści, niezależnie od stylistyki, w których siedzą.
Hmmm... Sam nie wiem. Świetnie jest robić to, co się kocha, czerpać z tego ogromną satysfakcję i przy okazji nie musieć się martwić o względy finansowe. Sęk w tym, że ja już dość długo funkcjonuję na tzw. „scenie” i niewielu znam muzyków, którym to się udało. Tzn. znam wielu muzyków, którzy utrzymują się wyłącznie z grania, ale żadnego, dla którego nie jest to w pewnym sensie źródłem udręki. Na tym etapie myślę, że chciałbym, żeby muzyka była dla mnie polem do samorealizacji i artystycznego rozwoju. W dłuższej perspektywie dobrze byłoby, żeby stała się też jednym ze źródeł dochodów. Nie sądzę jednak, żeby kiedyś przyszło mi żyć wyłącznie z niej. Obym się mylił.
Wydając debiutanckiego długograja, zespoły zawsze wierzą, że będzie to ten właśnie moment, który odmieni ich życie w sposób niemal diametralny. Barbarians nie przyniosło jednak wielkich tras koncertowych, koncertów w każdym dużym mieście, zaproszeń na festiwale czy podbite playlisty w rozgłośniach. Rozczarowanie czy naturalna kolej rzeczy przy zespołach mniej komercyjnych?
Wtedy to było ogromne rozczarowanie. Z czasem nabraliśmy trochę dystansu. Staliśmy w rozkroku między alternatywą i popem, i okazało się, że w takiej pozycji, przy tak wyglądającym rynku muzycznym, nie zdziałamy wiele. No więc albo śmielej w pop, albo głębiej w elektronikę. Jako że mam wrażenie, że w formule piosenkowej nie mam już nic nowego do dodania, wybór był prosty.
Myślisz, że macie szansę żyć w przyszłości z muzyki? Robić to, co lubicie najbardziej i czerpać z tego nie tylko satysfakcję z artystycznego spełnienia, ale też planować z tym swoją przyszłość? O tym marzą wszyscy artyści, niezależnie od stylistyki, w których siedzą.
Hmmm... Sam nie wiem. Świetnie jest robić to, co się kocha, czerpać z tego ogromną satysfakcję i przy okazji nie musieć się martwić o względy finansowe. Sęk w tym, że ja już dość długo funkcjonuję na tzw. „scenie” i niewielu znam muzyków, którym to się udało. Tzn. znam wielu muzyków, którzy utrzymują się wyłącznie z grania, ale żadnego, dla którego nie jest to w pewnym sensie źródłem udręki. Na tym etapie myślę, że chciałbym, żeby muzyka była dla mnie polem do samorealizacji i artystycznego rozwoju. W dłuższej perspektywie dobrze byłoby, żeby stała się też jednym ze źródeł dochodów. Nie sądzę jednak, żeby kiedyś przyszło mi żyć wyłącznie z niej. Obym się mylił.
EP2 to
także duży rozstrzał stylistyczny. Szybsze kawałki, jak „Restless”, mieszacie ze
spokojniejszymi, raczej ambientowymi, mam tu na myśli „Ecce Puer”.
EP2 to pierwsza część tryptyku, który ma być dla
nas rytuałem przejścia. 3 minialbumy, które się nań składają, mają być w zamyśle
odzwierciedleniem trójfazowego procesu rytualnego, tak jak widzieli go Arnold
Van Gennep czy Victor Turner. EP2 to faza odłączenia, której istotą jest, często
bardzo drastyczne, pozbawianie adepta dotychczasowych cech dystynktywnych,
definiujących go w ramach starego porządku. Tą właśnie cechą była dla nas tzw.
„piosenkowość”. Dlatego utwory z EP2 są takie odrealnione i w pewnym sensie
„odległe”.
„Ecce
Puer” z tekstem Jamesa Joyce'a. Dlaczego akurat jego wiersz?
To bodaj najbardziej poruszający i przerażający
zarazem wiersz, jaki znam. Swoją oszczędnością mrozi krew w żyłach. Bardzo
chciałem się z nim zmierzyć. Jednocześnie idealnie pasował do materiału, którym
zacząć mieliśmy przeobrażenia w naszej muzyce, gdyż traktuje o elementarnej
egzystencjalno-kosmologicznej dychotomii śmierci i narodzin.
Xanadu -
nowa płyta, tylko cztery utwory i znowu muzyczna zmiana, tym razem na bardziej
techniczne, podchodzące i pod trance, i pod minimal rejony. Skąd ten odskok
stylistyczny?
EP2 stawiała granicę między starym a nowym. Xanadu
idzie o krok dalej. To faza liminalna naszego rytuału przejścia. Nie musieliśmy
się przejmować stylistycznymi rygorami. Pozwalaliśmy sobie na eksperymentalizm.
Pozbawieni tej dotychczasowej, synth-popowej definicji bawimy się kombinacjami
muzycznymi. To najbardziej twórczy okres każdego rytuału. Otworzył nam oczy na
to, kim naprawdę chcemy być.
Możesz
zdradzić, o czym opowiada Xanadu jako część Waszej trylogii?
Jeśli chodzi o narrację, to ma ona w przypadku
Xanadu drugorzędne znaczenie. Słowem kluczem w jej przypadku jest słowo „podróż”. Xanadu to wędrówka, w trakcie której jaźń dociera do miejsc
na co dzień niedostępnych.
Dobra, to co następne? Kiedy trzecia epka? No i
czego można się będzie po niej spodziewać?
Trzecia epka będzie gotowa równo za rok. Myślę, że
po EP2 i Xanadu uważny słuchacz może się domyślać, w którą stronę zmierzamy. A
jeśli się nie domyśla, to nie chcielibyśmy mu zepsuć niespodzianki. Jedno jest
pewne, trzecie część będzie kresem naszych poszukiwań i pokaże naszą nową
tożsamość w pełnej krasie.
OK,
porozmawiajmy o Waszych planach koncertowych.
Póki co nie mamy jeszcze konkretnych planów, bo
cały czas jesteśmy zajęci promowaniem Xanadu w internecie. Myślę,
że na jesień pogramy trochę koncertów. Nie ukrywam, że bookingowy aspekt naszej
działalności trochę kuleje. Nie znaleźliśmy jak dotąd kogoś, kto pomógłby nam
to sensownie ogarniać.
Jakie
festiwalowe występy wchodzą w grę? Line-upy jeszcze nie zostały w pełni ogłoszone...
Ja osobiście jestem wielkim fanem Nowej Muzyki i
Audioriver. Byłoby zajebiście zaprezentować na nich Xanadu.
Zmieńmy
temat. Siedzicie, przynajmniej twórczo, w elektronice. A czego słuchasz na co
dzień? Co na Was najbardziej wpływa?
Ja słucham bardzo dużo elektroniki. Lubię Londyn i
Berlin. Ostatnio katuję w kółko Westbound EP Inxec vs Droog z 2011 i On
Acid Recondite z 2012 roku. Przekonuję się też powoli do nowego Jamiego xx, chociaż
tydzień temu byłem nim srogo rozczarowany. Po tych wszystkich rewelacyjnych epkach, które sukcesywnie wypuszczał, uszło mu chyba powietrze.
Polska
scena elektroniczna: co propsujecie, co Ci się w niej podoba? Mamy od jakiegoś
czasu w kraju dominację i free-impro, i właśnie eksperymentalnej elektroniki,
która ma się w najlepsze. Jaki macie stosunek do rodzimych wykonawców?
Ja osobiście nie słucham za bardzo polskich
wykonawców. Nie wiem dlaczego, bo faktycznie wszyscy mówią, że scena jest
bardzo silna. Muszę zacząć. W tym temacie dużo do powiedzenia ma Ania. Wiem, że
mocno propsuje We Draw A, Ptaki, Rebekę, Polę Rise i Manoida. Życzymy im
oczywiście jak najlepiej, bo mocna scena to coś, co wszystkim przysparza
korzyści.
***
rozmawiał Piotr Strzemieczny
POLECAMY LEKTURĘ:
RECENZJA: SoundQ - Xanadu
RECENZJA: SoundQ - Barbarians
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.