czwartek, 19 września 2013

Relacja: Ringo Deathstarr i Gun, Comet Club, Berlin

fot. last.fm
Relacja z berlińskiego występu Ringo Deathstarr. 











Koncert miał miejsce w małym i dusznym klubie Comet na berlińskim Kreuzbergu. Punktualnie o 21:00 na scenę wkroczył londyński kwartet Gum. Zagrali chaotyczny, źle nagłośniony koncert (za cicho gitary, za głośno sekcja), który miał jednak swój dziwaczny urok. Wyraźnie wstawiony zespół grał dla dosłownie kilku osób, więc atmosfera bardziej przypominała próbę niż występ. Nie znałem przedtem muzyki kwartetu, ale zostałem kupiony, kiedy zalała mnie ciepła, dreampopowo-shoegazowa fala gitar. Ich brzmienie przypominało My Bloody Valentine w ich najbardziej melodyjnych utworach z epek z lat osiemdziesiątych.

O 21:30 skończyli, a w klubie nadal kręciło się mniej niż 20 osób. Ku mojemu zdziwieniu, miało tak zostać do końca wieczoru. Zatem kiedy jakieś dziesięć minut później na scenę wyszli zawiani Teksańczycy z Ringo Deathstarr, wiedziałem, że będzie to bardzo intymne spotkanie. Intensywny gig zaczęli od ironicznej gadki na temat konserwatywnego gubernatora Teksasu, Ricka Perry'ego, przechodząc płynnie do „Fifteen” z nowej płyty. Ich set był przekrojowy, zagrali chyba wszystko, czego można było chcieć. Po „Fifteen” od razu „Kaleidoscope”, a potem ponad godzinę prezentowali wszystkie „hity”: „Swirly”, „Rip”, „I'm So High”, „Imagine Hearts”, „Two Girls”, „Tambourine Girl”, „Burn”, „Waste”, „Slack”, które zagrali dwa razy szybciej, „Starsha”, „Sweet Girl” oraz pięknie eteryczne (nieczysto zaśpiewane przez zawstydzoną Alex) „Summertime”, w którym gitara brzmiała jak powiew wiatru. Pokazali też dwa nowe utwory, które zwiastują kierunek nadany na Mauve: będzie szybko, agresywnie i dynamiczne. Nie byłoby w tym koncercie nic niezwykłego, gdyby nie to, że klub był prawie pusty, więc i muzycy pozwalali sobie na sporo luzu. Przed prawie każdym utworem ucinali sobie żartobliwe pogawędki ze zdystansowaną niemiecką publicznością. Bywało obleśnie (jak wtedy, gdy Eliot wytarł nos w sweter albo Alex tłumaczyła genezę brązowych końców pałeczek perkusyjnych) i zabawnie, gdy gitarzysta długo strojąc się zaczął grać riff do „Paranoid” Black Sabbath, ku uciesze Daniela, który zaczął razem z nim jammować (w tym momencie Alex zrobiła facepalma). Innymi smaczkami było robienie sobie żartów z Rammstein (jedyne słowa po niemiecku, które znają, to danke schön i mein teil).


Oba występy były chaotyczne i pijackie, ale za to niepowtarzalne i ciekawe. Nowy album Ringo Deathstarr ma pojawić się w nowym roku, dlatego mam nadzieję na równie intymny wieczór w Polsce. A na Gum zdecydowanie polecam zwrócić uwagę wszystkim fanatykom Kevina Shieldsa i Slowdive. 

Marcin Lewandowski
Berlin

Przeczytaj także:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.