fot. last.fm |
Relacja z berlińskiego występu Ringo Deathstarr.
Koncert miał miejsce w małym i
dusznym klubie Comet na berlińskim Kreuzbergu. Punktualnie o 21:00 na scenę
wkroczył londyński kwartet Gum. Zagrali chaotyczny, źle nagłośniony koncert (za
cicho gitary, za głośno sekcja), który miał jednak swój dziwaczny urok.
Wyraźnie wstawiony zespół grał dla dosłownie kilku osób, więc atmosfera
bardziej przypominała próbę niż występ. Nie znałem przedtem muzyki kwartetu,
ale zostałem kupiony, kiedy zalała mnie ciepła, dreampopowo-shoegazowa fala
gitar. Ich brzmienie przypominało My Bloody Valentine w ich najbardziej melodyjnych
utworach z epek z lat osiemdziesiątych.
O 21:30 skończyli, a w klubie
nadal kręciło się mniej niż 20 osób. Ku mojemu zdziwieniu, miało tak zostać do
końca wieczoru. Zatem kiedy jakieś dziesięć minut później na scenę wyszli
zawiani Teksańczycy z Ringo Deathstarr, wiedziałem, że będzie to bardzo intymne
spotkanie. Intensywny gig zaczęli od ironicznej gadki na temat konserwatywnego
gubernatora Teksasu, Ricka Perry'ego, przechodząc płynnie do „Fifteen” z nowej
płyty. Ich set był przekrojowy, zagrali chyba wszystko, czego można było
chcieć. Po „Fifteen” od razu „Kaleidoscope”, a potem ponad godzinę prezentowali
wszystkie „hity”: „Swirly”, „Rip”, „I'm So High”, „Imagine Hearts”, „Two
Girls”, „Tambourine Girl”, „Burn”, „Waste”, „Slack”, które zagrali dwa razy
szybciej, „Starsha”, „Sweet Girl” oraz pięknie eteryczne (nieczysto zaśpiewane
przez zawstydzoną Alex) „Summertime”, w którym gitara brzmiała jak powiew wiatru.
Pokazali też dwa nowe utwory, które zwiastują kierunek nadany na Mauve: będzie szybko, agresywnie i
dynamiczne. Nie byłoby w tym koncercie nic niezwykłego, gdyby nie to, że klub
był prawie pusty, więc i muzycy pozwalali sobie na sporo luzu. Przed prawie
każdym utworem ucinali sobie żartobliwe pogawędki ze zdystansowaną niemiecką
publicznością. Bywało obleśnie (jak wtedy, gdy Eliot wytarł nos w sweter albo
Alex tłumaczyła genezę brązowych końców pałeczek perkusyjnych) i zabawnie, gdy
gitarzysta długo strojąc się zaczął grać riff do „Paranoid” Black Sabbath, ku
uciesze Daniela, który zaczął razem z nim jammować (w tym momencie Alex zrobiła
facepalma). Innymi smaczkami było robienie sobie żartów z Rammstein (jedyne
słowa po niemiecku, które znają, to danke schön i mein teil).
Oba występy były chaotyczne i
pijackie, ale za to niepowtarzalne i ciekawe. Nowy album Ringo Deathstarr ma
pojawić się w nowym roku, dlatego mam nadzieję na równie intymny wieczór w
Polsce. A na Gum zdecydowanie polecam zwrócić uwagę wszystkim fanatykom Kevina
Shieldsa i Slowdive.
Marcin Lewandowski
Berlin
Przeczytaj także:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.