Gdyby, dajmy na to, Muchy wyglądały jak basistka Ringo Deathstarr, wielbiłbym ich bezgranicznie. Gdyby wokalista Dead Snow Monster miał taki głos jak Alex Gehring – może słabo by się to prezentowało zważywszy na fakt różnicy płci, ale zapętlałbym DSM do usranej śmierci. Gdyby…Gdyby…
Gdyby Ringo Deathstarr nagrali słaby album, tej recenzji by
nie było. Można to uznać za pewną stronniczość, czy też pójście na jakąś tam
łatwiznę, dziwne spoglądanie na muzyczny świat, ale tak by zapewne było. Na
szczęście trio z Austin wysmażyło Mauve,
do którego, z racji braku czasu, zabierałem się niesamowicie długo. Wystarczyło
spojrzeć jednak na zdjęcia Alex z OFF Festivalu A.D 2011 i czas szybko się
znalazł. Fajnie, bo drugi dług ograj Amerykanów wchodzi bez popularnej „popity”.
Taki to miły album.
Ten tekst mógłby w całości składać się z peanów do Alex i
chyba nie byłoby w tym nic dziwnego. Ładny głos, ładna buzia, ładne nogi i też
lookbook nie najgorszy. Ale co to byłby za tekst wtedy. Dlatego zamiast na
Alex, chociaż będzie też i o niej, warto skupić się na samym Mauve. Poprzedzające najnowszy longplay
Ringo Deathstarr nagrania i płyty były warte dłuższej uwagi. Rewelacyjne,
chociaż niepozbawione wad, Colour Trip i
– nosząca wdzięczną nazwę – epka Ringo
Deathstarr mogły się podobać. Gorzej było z ostatnią, wydaną pod koniec
ubiegłego roku epką Shadow, którą
red. Lemiszewski lekko, według naszej starej wartości ocen zjechał (tak, tak,
troszkę się pozmieniało na FYH! z punktacją przy okazji ostatnich recenzji), a
która w moim mniemaniu tak źle się wcale nie prezentowała. Gdzieś w okolicach
dwudziestego lipca wyszedł natomiast utwór „Rip”, który promował właśnie Mauve. Kawałek tyleż delikatny, co
rozmarzony, co oparty głównie na głosie Gehring i przede wszystkim ładny. Gitary
przytłumione, perkusja tak samo i tylko na wysokości refrenu w zespół wstępuje
odrobinę większa siła. Brzmi to dobrze i rokująco na całą płytę.
Kontrastem do „Rip” jest drugi na liście „Burn”, który od
samego początku bombarduje szaleńczą perkusją i energicznymi riffami. Wokalnie
nadal jest bardzo eterycznie, jednak już do spółki z Elliottem Frazierem, co
przypomina twórczość My Bloody Valentine. Porównań do legendarnego składu jest
w przypadku Ringo Deathstarr całkiem sporo, tak samo zresztą jak z Jesus and
Mary Chain, ale w żadnym wypadku nie można odbierać tego jako zarzut. Bo
formacja z Teksasu jak nikt chyba inny obecnie działający w post-shoegaze’owym
światku może odwoływać się do tych formacji. A samo Mauve? Cóż, skłamię, jeśli napiszę, że nie widzę podobieństwa z Loveless…
Nowy album RD to właśnie taki Loveless dwadzieścia jeden lat później – wahający się między
noise’ową naparzanką i dreampopowym zawodzeniem, obcięty w niektórych kawałkach
gdzieś o połowę, a całościowo krótszy o mniej więcej dziesięć minut. Jasne,
porównywanie obu albumów mija się – na pierwszy rzut oka – z celem, jednak gdy
tak się wsłuchać we wspomniane wcześniej „Burn”, jak Alex współpracuje w nim z
Elliotem, od razu nasuwają się skojarzenia z Butcher i Shieldsem.
Nieźle prezentuje się drone’owo-psychodeliczne „Brightest
Star” z rozmytymi gitarami, wszędobylskim szumem, usypiającym śpiewem oraz
hipnotyzującą perkusją. Eteryczny wydźwięk utworu siłą rzeczy zmusza do
przewertowania płyt Slowdive i tym samym Ringo Deathstarr odsłaniają kolejny,
ważny dla siebie punkt brytyjskich inspiracji. „Fifteen” i „Do You Wanna?” to
gówniarski, ninetiesowy college rock spod znaku Dinosaur Jr czy The Wedding
Present z czasów Seamonsters –zanikły
te gitarowe ściany na rzecz chwytliwych i porywających, bardzo zresztą
niechlujnych riffów; perkusja nadal tak samo, czyli głośno i szaleńczo, a w
wokalach studencki luz. Na kolana natomiast powala monumentalny wydźwięk
„Wave”, zwłaszcza od momentu, gdy tempo zwalnia i utwór staje się coraz cięższy
i głośniejszy, by na sam koniec paść i zgasnąć.
Zarzut? Może trochę mało innowacyjny, lekko za długi postój
w 1991 roku, ale Ringo Deathstarr – co ująłem już we wstępie – nie nagrali
złego albumu. Te nagrania nie nudzą, a łagodność w głosie Alex stanowi kartę
przetargową. Zarzut numer dwa? Amerykanie na żywo wypadają o niebo lepiej, gdy
te szorstkie i skrzeczące kawałki wypadają jeszcze mocniej i chaotyczniej niż
na płycie. Jednak jeśli nie ma się tego, co chciałoby się mieć, trzeba lubić
to, co pozostaje. W tym przypadku wypada czekać na powrót Ringo Deathstarr do
Polski, a czas ten wypełnić słuchaniem Mauve.
7.5
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.