czwartek, 11 października 2012

Recenzja: Ringo Deathstarr - "Mauve" (2012, Club AC30)


Ringo Deathstarr swoim drugim albumem każą wyczekiwać koncertu w Polsce.









Gdyby, dajmy na to, Muchy wyglądały jak basistka Ringo Deathstarr, wielbiłbym ich bezgranicznie. Gdyby wokalista Dead Snow Monster miał taki głos jak Alex Gehring – może słabo by się to prezentowało zważywszy na fakt różnicy płci, ale zapętlałbym DSM do usranej śmierci. Gdyby…Gdyby…


Gdyby Ringo Deathstarr nagrali słaby album, tej recenzji by nie było. Można to uznać za pewną stronniczość, czy też pójście na jakąś tam łatwiznę, dziwne spoglądanie na muzyczny świat, ale tak by zapewne było. Na szczęście trio z Austin wysmażyło Mauve, do którego, z racji braku czasu, zabierałem się niesamowicie długo. Wystarczyło spojrzeć jednak na zdjęcia Alex z OFF Festivalu A.D 2011 i czas szybko się znalazł. Fajnie, bo drugi dług ograj Amerykanów wchodzi bez popularnej „popity”. Taki to miły album.

Ten tekst mógłby w całości składać się z peanów do Alex i chyba nie byłoby w tym nic dziwnego. Ładny głos, ładna buzia, ładne nogi i też lookbook nie najgorszy. Ale co to byłby za tekst wtedy. Dlatego zamiast na Alex, chociaż będzie też i o niej, warto skupić się na samym Mauve. Poprzedzające najnowszy longplay Ringo Deathstarr nagrania i płyty były warte dłuższej uwagi. Rewelacyjne, chociaż niepozbawione wad, Colour Trip i – nosząca wdzięczną nazwę – epka Ringo Deathstarr mogły się podobać. Gorzej było z ostatnią, wydaną pod koniec ubiegłego roku epką Shadow, którą red. Lemiszewski lekko, według naszej starej wartości ocen zjechał (tak, tak, troszkę się pozmieniało na FYH! z punktacją przy okazji ostatnich recenzji), a która w moim mniemaniu tak źle się wcale nie prezentowała. Gdzieś w okolicach dwudziestego lipca wyszedł natomiast utwór „Rip”, który promował właśnie Mauve. Kawałek tyleż delikatny, co rozmarzony, co oparty głównie na głosie Gehring i przede wszystkim ładny. Gitary przytłumione, perkusja tak samo i tylko na wysokości refrenu w zespół wstępuje odrobinę większa siła. Brzmi to dobrze i rokująco na całą płytę.

Kontrastem do „Rip” jest drugi na liście „Burn”, który od samego początku bombarduje szaleńczą perkusją i energicznymi riffami. Wokalnie nadal jest bardzo eterycznie, jednak już do spółki z Elliottem Frazierem, co przypomina twórczość My Bloody Valentine. Porównań do legendarnego składu jest w przypadku Ringo Deathstarr całkiem sporo, tak samo zresztą jak z Jesus and Mary Chain, ale w żadnym wypadku nie można odbierać tego jako zarzut. Bo formacja z Teksasu jak nikt chyba inny obecnie działający w post-shoegaze’owym światku może odwoływać się do tych formacji. A samo Mauve? Cóż, skłamię, jeśli napiszę, że nie widzę podobieństwa z Loveless…

Nowy album RD to właśnie taki Loveless dwadzieścia jeden lat później – wahający się między noise’ową naparzanką i dreampopowym zawodzeniem, obcięty w niektórych kawałkach gdzieś o połowę, a całościowo krótszy o mniej więcej dziesięć minut. Jasne, porównywanie obu albumów mija się – na pierwszy rzut oka – z celem, jednak gdy tak się wsłuchać we wspomniane wcześniej „Burn”, jak Alex współpracuje w nim z Elliotem, od razu nasuwają się skojarzenia z Butcher i Shieldsem.
Nieźle prezentuje się drone’owo-psychodeliczne „Brightest Star” z rozmytymi gitarami, wszędobylskim szumem, usypiającym śpiewem oraz hipnotyzującą perkusją. Eteryczny wydźwięk utworu siłą rzeczy zmusza do przewertowania płyt Slowdive i tym samym Ringo Deathstarr odsłaniają kolejny, ważny dla siebie punkt brytyjskich inspiracji. „Fifteen” i „Do You Wanna?” to gówniarski, ninetiesowy college rock spod znaku Dinosaur Jr czy The Wedding Present z czasów Seamonsters –zanikły te gitarowe ściany na rzecz chwytliwych i porywających, bardzo zresztą niechlujnych riffów; perkusja nadal tak samo, czyli głośno i szaleńczo, a w wokalach studencki luz. Na kolana natomiast powala monumentalny wydźwięk „Wave”, zwłaszcza od momentu, gdy tempo zwalnia i utwór staje się coraz cięższy i głośniejszy, by na sam koniec paść i zgasnąć.  


Zarzut? Może trochę mało innowacyjny, lekko za długi postój w 1991 roku, ale Ringo Deathstarr – co ująłem już we wstępie – nie nagrali złego albumu. Te nagrania nie nudzą, a łagodność w głosie Alex stanowi kartę przetargową. Zarzut numer dwa? Amerykanie na żywo wypadają o niebo lepiej, gdy te szorstkie i skrzeczące kawałki wypadają jeszcze mocniej i chaotyczniej niż na płycie. Jednak jeśli nie ma się tego, co chciałoby się mieć, trzeba lubić to, co pozostaje. W tym przypadku wypada czekać na powrót Ringo Deathstarr do Polski, a czas ten wypełnić słuchaniem Mauve.

7.5

Piotr Strzemieczny 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.