Zanim przejdę do pisania o
albumie, zastanówmy się, za co lubimy Queens of the Stone Age. Queens Of The
Stone Age jako skład, pierwszorzędną drużynę pod przywództwem rudego.
Raz. Coś, co sam rudy nazywa „białym groove'em”, czyli podejściem na
zasadzie „jak długo będziemy w stanie jechać na jednym akordzie”. Rzecz, na
bazie której zbudowano takie sztosy jak „Feel The Good Hit Of The Summer” czy
„Regular John”. Dodatkowo spimpowana masywnym brzmieniem gitar i pomysłowym
podejściem wokalnym przebijającym taką pozornie denną koncepcję.
Dwa. Psychodeliczne, eksperymentalne zacięcie, które Josh Homme wyniósł
jeszcze z pustynnego Kyuss. Raz objawiające się w formie rozbudowanych,
nawiedzonych, pół-improwizowanych kompozycji, jak w przypadku całej drugiej
połowy Lullabies to Paralyze, czy numerów w rodzaju „I think i lost my
headache”. Raz znajdujące ujście w luzackich, ale pełnych wyczucia pastiszach
czerpiącymi pełnymi garściami z patentów z lat sześćdziesiątych, jak „Make It
Wit Chu”. W końcu, w brzmieniowej kombinatoryce, jaka miała miejsce na
poprzedniej Era Vulgaris.
Trzy. Jakkolwiek debilnie by to nie zabrzmiało, łapa do hitów. Melodii,
które ryją łeb, ale robią to w sposób nieoczywisty, jak w przypadku „No One Knows”
z obłędną partią basową Nicka Olivieri.
Cztery. Pamiętna
zasada powtarzana do znudzenia za gimbusiastych czasów przez Piotra
Fronczewskiego - „przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę”. Nawet jeśli stery były w łapach Josha, to do wspólnego sukcesu przyczyniało
się wielu zawodników. R byłaby
pozbawiona wielu odcieni gdyby nie udział Lanegana i Olivieri. Trudno wyobrazić
sobie Songs For the Deaf bez popisów
Grohla, jak i „Burn The Witch” bez udziału brodacza z ZZ Top.
Tak by to wyglądało w
telegraficznym skrócie. Po co wymieniałem te oczywistości? Otóż nowe Queens Of
The Stone Age zawodzi na każdym polu. Zaczynając od pozornej energii (raczej na
wysokości umierających od 45 lat Rolling Stonesów, niż gości, którzy są jednak
przed pięćdziesiątką), poprzez porzucenie eksperymentalnej smykałki i hitów na
rzecz przebojów, na praktycznie nic nie wnoszących gościach kończąc. Tworzenie
nawiedzonej aury, które tak dobrze wychodziło na Lullabies to Paralyze, ogranicza się do upiornych dźwięków na
początku poszczególnych numerów. Balladowy, McCartneyowski „Vampire Of Time and
Memory” nie ma w sobie swobody podobnych, jaką cechowały się podobne odloty na
Dessert Session, czy poprzednich albumach. Refren „If I Had A Tail” ma w sobie
polot zalanych w trupa stonerrockowców i tyle świeżości, co cover „Smoke On The
Water” odgrywany przez zafascynowanego siermiężnymi riffami młodzieńca.
„Kalopsia” jest szkołą, którą w najgorszych momentach uprawiali Foo Fighters.
Wrzućmy pianino i pośpiewajmy spokojnie w zwrotkach i dowalmy przesterami w
refrenie? Serio? To szczyt pomysłowości? Podobnie rzecz ma się z rockistowskim
szpanowaniem solóweczkami w „Fairwather Friends”.
Jest na płycie w ogóle cokolwiek fajnego? Jeśli zapomnimy o tym, jak tego typu
patenty zostały wyeksploatowane na Era
Vulgaris, może się podobać „Smooth Sailing”. „My God Is The Sun” w
zwrotkach przypomina najlepsze momenty Songs
For The Deaf, gdyby nie kompletnie nietrafiony refren byłby to wymarzony
singiel na powrót. Mimo patetycznego refrenu możne zainteresować „I Appear
Missing”. Może przyśpiewki dawno niesłyszanych ziomków w „Fairwater Friends”.
To wszystko może, bo niestety ...Like
Clockwork to płyta boleśnie przewidywalna, regresywna w takim stopniu,
jakby jej odbiorcą modelowym miał być Inżynier Mamoń. Te pompatyczne smyki na
końcu utworu tytułowego? Proszę... chcemy pogodzić dzieci z ich rodzicami
snobującymi się na słuchanie muzyki poważnej. Ta płyta jest niestety
świadectwem twórczego wypalenia kolesia, który już swoje zrobił, ale chciałby
jeszcze raz. Sugeruję zmontowanie następnego Dessert Session albo chociaż
zmianę szyldu na „Josh Homme stara się wysupłać riff, który zagrasz w następnym
Guitar Hero”. Chwilowo poczciwy rudzielec zmienił pustynny krajobraz na
pustynię pomysłów. Miejmy nadzieję, że nie na długo.
5
nie przepadam za tą kapelą. mimo to dałem powyższej płycie jedna szansę. niestety skończyło się na pół szansy. wyłączyłem. nie zamierzam wracać. howgh!
OdpowiedzUsuńtakiego grafomaństwa dawno nie czytałam - recenzja na poziomie 'ktoś mi powiedział, że umiem pisać, więc zaszaleję'. prównanie do gówniarza coverującego Smoke on the Water? skąd żeś to kurwa wziął? Ty się znasz na muzyce? to się totalnie nie trzyma kupy. cała recenzja składa się z zasłyszanych, polepionych bez ładu frazesów - jakbyś na siłę chciał napisać oczerniającą recenzję [pomimo głosu ogółu - no tak, to takie hipsterskie...]. Kalopsia na poziomie Foo Fighters? nietrafiony refren w My God Is the Sun? litości.
OdpowiedzUsuńta płyta ocieka kunsztem. panowie dojrzewają - dojrzewa ich muzyka. moim zdaniem 6 lat oczekiwania zostało w pełni wynagrodzone [nawet z nawiązką].
a tym pieprzeniem o smykach na końcu Keep Your Eyes Peeled ośmieszyłeś się równo w szukaniu dziury w całym... niezły strzał w kolano. żenująca recenzja.
Nie lubię stron, gdzie recenzenci są anonimowi. Prosicie, żebym nie był anonimowy, a nawet recenzent nie podpisze się swoim imieniem i nazwiskiem, tylko FYH. Na każdym serwisie i w każdej gazecie są osoby, których recenzji nie czytam, bo wiem, że mają inny gust niż ja. Podobnie jest z tekstem powyżej. Pozdrawiam, Piotr
OdpowiedzUsuńRecenzja jest podpisana przez autora - pod oceną.
UsuńZgadzam się z recenzją.
OdpowiedzUsuńJosh Homme wypił wiele, wyćpał jeszcze więcej i do tej pory nie może poradzić sobie z tytoniem. Joshowi Homme w maju strzeliła czterdziestka, ukochana kobieta urodziła mu drugie dziecko; a w dodatku 3 lata temu przeżył śmierć kliniczną, która niewątpliwie odcisnęła piętno na jego życiu. Josh Homme nie musi nikomu niczego udowadniać - może grać na pianinku, może k..a nawet grać na flecie jeśli ma taką potrzebę.
OdpowiedzUsuńCzy "...Like Clockwork" jest płytą człowieka, który się wypalił i chce zrobić skok na kasę? Absolutnie nie.
Nowy album QOTSA to męskie, dojrzałe granie, czasami szorstkie i gorzkie, czasami słodkie i delikatne, tworzone przez ogranych ze sobą, doskonałych muzyków, którzy ponad 2 dekadami grania (razem i osobno) zapracowali na swobodę wyrażania się poprzez muzykę. Nie muszą niczego udowadniać, nikomu. Tym bardziej rozczarowanemu pokoleniu gimbazy, którego poziom serotoniny jest wprost proporcjonalny do decybeli i zagęszczonych riffów. A jeśli ktoś w dodatku potrzebuje do pełni szczęścia Nicka Oliveri ( Sida Viciousa tej kapeli) biegającego nago po scenie z penisem dyndającym od lewa do prawa to znaczy, że ma 15 lat i potrzebuje jeszcze kolejne 15 na to aby spoważnieć.
Proponuję w dodatku zapoznać się z aktualną twórczością wyżej wymienionego pana. Z jego rozpaczliwą próbą reaktywacji Kyuss, na współ z Johnem Garcia, co jest ewidentnym skokiem na kasę. O słabiuteńkich podrygach Mondo Generator nie wspominając.
Na pustyni przetrwał jeden mężczyzna - jest nim Josh Homme. Kto z nim trzyma tej wygrywa.
Doskonale współgra z recenzją umieszczony powyżej link do ...Like Clockwork. Gdyby ktoś nie znał się, nie słuchał włącza sobie... i już wiadomo że ten tekst to ściema, że ktoś tu miał słabszy dzień, że to wszystko wierutne kłamstwo, bo - Josh i chłopcy trzymają się świetnie i nagrali kawał porządnego rocka.
OdpowiedzUsuńCokolwiek by się nie napisało, oni i tak mają ostatnie słowo, a ten link to podsumowanie wywodu pana recenzenta - ale podsumowanie zaprzeczające napisanym słowom, podsumowanie, które dobitnie pokazuje jak bardzo można się pomylić. Chłopaki mają gdzieś takie głosy i robią swoje.
Jak zostało napisane w komentarzu powyżej: trzymam się z tym jedynym, który na pustyni przetrwał. Z Joshem Homme, który nie zawiódł mnie nigdy, tak jak i teraz.
No niestety, autor tego tekstu jest lamusem, który przesłuchał tę płytę jeden raz, z głośników od laptopa.
OdpowiedzUsuńNo niestety, autor tego tekstu jest lamusem, który wysłuchał płyty jeden raz i to z głośników od laptopa.
OdpowiedzUsuńtak bardzo chujowa recenzja
OdpowiedzUsuńPłyta jest genialna, wracam do niej często i słucham z niezmienną przyjemnością. Natomiast recenzja to jakieś nieporozumienie, żeby nie powiedzieć pierd...... :)
OdpowiedzUsuńPoldek
Świetna płyta. Płyta roku? Możliwe... KK
OdpowiedzUsuń