niedziela, 2 czerwca 2013

Recenzja: The Pastels – "Slow Summits" (2013, Domino)

To zdecydowanie najbardziej dojrzały, dostojny i kunsztowny materiał The Pastels.










Kolejni reprezentanci szufladki „Wielkie powroty” dzielą się swoim nowym dziełem. Tym razem czekaliśmy tylko szesnaście lat. Zakładam, że dziś Pastelsi są już neico zapomnianym tworem, anachronicznym zjawiskiem dzisiejszej epoki.  Pierwsze płyty z końcówki lat 80., czerpiące garściami od The Clash, Beat Happening czy The Jesus & Mary Chain chociażby, wyglądały zupełnie przyzwoicie i świeżo na tle krajobrazu nakreślonego przez m.in. Pixies czy Sonic Youth. Na dwóch kolejnych longach zespół wyraźne zmienia stylistykę. Mobile Saffari to ukłon w stronę indie-rocka (słychać mocny wpływ Pavement) i balladowości spod znaku Velvetów czy Boba Dylana. Illumination z kolei to najbardziej eksperymentalny materiał Szkotów: forma piosenkowa ulega delikatnemu rozkładowi. To nie są już takie zwyczajne kawałki jak na poprzednich płytach – nastrój jest bardziej melancholijny, tempo wolniejsze, pojawia się odrobina elektroniki, są przesterowane shoegaze’owe gitary i jazzowy sztafaż. Oczywiście jak zwykle nad albumem unosi się duch Velvet Underground.

Duch ten jest również obecny na nowiutkim Slow Summits. Ale zanim pokusimy się o jakieś całościowe analizy, słowo o pierwszym singlu. Mam wrażenie, że Pastelsom przyświeca Stereolabowa optyka przy „Check My Heart”. Radosna skoczność i przybrudzona, szorstka gitara powinna udanie odwodzić od takich analogii, dla mnie jednak powinowactwo z grupą Tima Gane’a, i to na poziomie soundu, jest bardzo wyraźne. Ten singiel odsłania zresztą niejako całą filozofię i myśl formacji z Glasgow. To w pewnej mierze dość logiczna kontynuacja Illumination: wszystkie wątki tam zapoczątkowane, Stephen McRobbie i Katrina Mitchell starają się rozwinąć lub zwieńczyć, a wszystko to pod osłoną melancholijnej mgiełki. Dlatego mniej tu eksperymentów, a więcej żywego instrumentarium. To zdecydowanie najbardziej dojrzały, dostojny i kunsztowny materiał The Pastels.

Wszystko rozpoczyna się od delikatnie poruszanej przez wiatr, kojącej velvetowej ballady „Secret Music”. Od razu czuć ciepło i jedność z naturą, a dzięki umiejętnie wplecionym barokowym ozdobnikom, całość nabiera urokliwego kolorytu. W bacharachowskim „Night Time Made Us” koloryt ten zyskuję pełnię nasycenia. Konstrukt „Summer Rain” przywołuje w myśli stare pavementowskie indie-ballady, przetworzone przez Szkotów w bardziej wytworny obrazek. Po letnim deszczu następuje krótkie interludium na modłę Pet Sounds („After Image”), i za chwilę możemy cieszyć się pięknie zaaranżowanym, baśniowym „Kicking Leaves”. Powoli zbliżamy się do najbardziej niepokojącego fragmentu Slow Summits. „Slowly Taking Place” to pełna emocji opowiastka, czarująca nie słowem, ale dźwiękiem. Na tle basów i bębnów, rozjuszone gitary prowadzą dialog z partiami fletu i trąbkami, dopiero pod koniec do tej dyskusji włącza się Katrina i niejako ją zamyka. Choć pełnoprawnym domknięciem jawi się tu ostatni w programie „Come To The Dance”, wypadający w swojej roli zdecydowanie przekonywująco.
Po ostatnim utworze w głowie zostaje wrażenie niedosytu i chęć powtórnego zagłębienia się w wytworzony przez Pastels muzyczny świat. To na pewno największa zaleta Slow Summits. Piosenki nie tylko dają chwilę wytchnienia, ale w pewien sposób próbują stać się jakąś częścią nas samych. Pewnie nie jest to kaliber pozwalający nam na doznanie metafizycznych przeżyć i zrozumienie siebie w otaczającym nas kartezjańskim kosmosie, jednak zestaw ten eksponuje jakąś skrytą w tonach i dźwiękach mądrość. A szukanie tej mądrości to nie tylko wyzwanie, ale i przyjemność.

7.5

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.