Kolejni reprezentanci szufladki
„Wielkie powroty” dzielą się swoim nowym dziełem. Tym razem czekaliśmy tylko
szesnaście lat. Zakładam, że dziś Pastelsi są już neico zapomnianym tworem,
anachronicznym zjawiskiem dzisiejszej epoki.
Pierwsze płyty z końcówki lat 80., czerpiące garściami od The Clash,
Beat Happening czy The Jesus & Mary Chain chociażby, wyglądały zupełnie
przyzwoicie i świeżo na tle krajobrazu nakreślonego przez m.in. Pixies czy
Sonic Youth. Na dwóch kolejnych longach zespół wyraźne zmienia stylistykę. Mobile Saffari to ukłon w stronę
indie-rocka (słychać mocny wpływ Pavement) i balladowości spod znaku Velvetów
czy Boba Dylana. Illumination z kolei
to najbardziej eksperymentalny materiał Szkotów: forma piosenkowa ulega
delikatnemu rozkładowi. To nie są już takie zwyczajne kawałki jak na
poprzednich płytach – nastrój jest bardziej melancholijny, tempo wolniejsze,
pojawia się odrobina elektroniki, są przesterowane shoegaze’owe gitary i
jazzowy sztafaż. Oczywiście jak zwykle nad albumem unosi się duch Velvet
Underground.
Duch ten jest również obecny na
nowiutkim Slow Summits. Ale zanim
pokusimy się o jakieś całościowe analizy, słowo o pierwszym singlu. Mam
wrażenie, że Pastelsom przyświeca Stereolabowa optyka przy „Check My Heart”.
Radosna skoczność i przybrudzona, szorstka gitara powinna udanie odwodzić od
takich analogii, dla mnie jednak powinowactwo z grupą Tima Gane’a, i to na
poziomie soundu, jest bardzo wyraźne. Ten singiel odsłania zresztą niejako całą
filozofię i myśl formacji z Glasgow. To w pewnej mierze dość logiczna
kontynuacja Illumination: wszystkie
wątki tam zapoczątkowane, Stephen McRobbie i Katrina Mitchell starają się
rozwinąć lub zwieńczyć, a wszystko to pod osłoną melancholijnej mgiełki.
Dlatego mniej tu eksperymentów, a więcej żywego instrumentarium. To
zdecydowanie najbardziej dojrzały, dostojny i kunsztowny materiał The Pastels.
Wszystko rozpoczyna się od delikatnie
poruszanej przez wiatr, kojącej velvetowej ballady „Secret Music”. Od razu czuć
ciepło i jedność z naturą, a dzięki umiejętnie wplecionym barokowym ozdobnikom,
całość nabiera urokliwego kolorytu. W bacharachowskim „Night Time Made Us”
koloryt ten zyskuję pełnię nasycenia. Konstrukt „Summer Rain” przywołuje w
myśli stare pavementowskie indie-ballady, przetworzone przez Szkotów w bardziej
wytworny obrazek. Po letnim deszczu następuje krótkie interludium na modłę Pet Sounds („After Image”), i za chwilę
możemy cieszyć się pięknie zaaranżowanym, baśniowym „Kicking Leaves”. Powoli
zbliżamy się do najbardziej niepokojącego fragmentu Slow Summits. „Slowly Taking Place” to pełna emocji opowiastka,
czarująca nie słowem, ale dźwiękiem. Na tle basów i bębnów, rozjuszone gitary
prowadzą dialog z partiami fletu i trąbkami, dopiero pod koniec do tej dyskusji
włącza się Katrina i niejako ją zamyka. Choć pełnoprawnym domknięciem jawi się
tu ostatni w programie „Come To The Dance”, wypadający w swojej roli zdecydowanie
przekonywująco.
Po ostatnim utworze w głowie
zostaje wrażenie niedosytu i chęć powtórnego zagłębienia się w wytworzony przez
Pastels muzyczny świat. To na pewno największa zaleta Slow Summits. Piosenki nie tylko dają chwilę wytchnienia, ale w
pewien sposób próbują stać się jakąś częścią nas samych. Pewnie nie jest to
kaliber pozwalający nam na doznanie metafizycznych przeżyć i zrozumienie siebie
w otaczającym nas kartezjańskim kosmosie, jednak zestaw ten eksponuje jakąś
skrytą w tonach i dźwiękach mądrość. A szukanie tej mądrości to nie tylko
wyzwanie, ale i przyjemność.
7.5
Tomasz Skowyra
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.