sobota, 7 maja 2011

Hugo Race – Fatalists (2010, Gusstaff Records)

Ciepły głos zanurzony w mrocznych klimatach muzycznych urzeka od pierwszej minuty otwierającego krążek „Call Her Name”. Hugo Race udowadnia, że jest jednym z lepszych singer/songwriterów. Aż wstyd bierze, że wielu fanów Nick Cave and The Bad Seeds nie zna współzałożyciela legendarnej grupy! Fatalists album jest szansą, aby tę sytuację zmienić.  



Fuzja lirycznych i spokojnych ballad z mocnym i depresyjnym rockiem zawsze kojarzona była z twórczością Nicka Cave’a. Hugo Race, chociaż w cieniu swojego dawnego kompana, od czasu odejścia z zespołu stale tworzył - samodzielnie i ze swoimi zespołami. Nagrał trzynaście płyt ze swoim głównym projektem Hugo Race and True Spirit, wydawał również z The Wreckery. Teraz przyszedł czas na jego najnowszy solowy (?) album, Fatalists.

I już sama nazwa mówi słuchaczom czego mogą się spodziewać. Współzałożyciel NCATBS prezentuje bowiem solidną dawkę psychodelicznego rocka połączonego z melodyjnym folkiem i pełnym papierosowego dymu i zapachu whisky bluesa. A wszystko to wypełnione kojącym głosem Race’a. Jednak żeby nie było niejasności, wokal Hugo bywa również zaczepny i agresywny, jak w „Slow Fry – dynamicznym i dusznym, wypełnionym elektroniką utworze o bezsenności. Ten kawałek „tworzą” jednak przede wszystkim mocny bas i elektroniczne skrzypce. Dla kontrastu postawić można urzekającą balladę „Will You Wake Up z gościnnym udziałem Miss Kenichi. Tu Hugo Race jest z kolei podobny w swoim śpiewie do Marka Lanegana, a „robiąca” drugi wokal niemiecka piosenkarka budzi skojarzenia z Isobelle Campbell. Oczywiście głos australijskiego multiinstrumentalisty nie jest aż tak szorstki jak u współzałożyciela The Gutter Twins, jednak podobieństwo da się wyczuć. I chociaż jest to tylko cover utworu granego przez Davida Creese’a i jego zespół, Mysteries, to końcowy efekt jest niesamowity. Zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że track produkowany był praktycznie na całym świecie - wokal Kenichi został nagrany w Berlinie, bas i gitara we Włoszech, skrzypce w Arizonie, całość miksowana była w Melbourne, a kora – instrument, na którym gra Hugo, przybyła wprost z Mali.

Drugi z odtwórczych kawałków, „In the Pines”, jest dużo bardziej mroczny niż oryginalna (?) wersja z 1944 roku w wykonaniu Leadbelly („Where Did You Sleep Last Night”). I chociaż ten utwór przerabiany był już przez wielu wykonawców, to Hugo Race – w przeciwieństwie do Kurta Cobaina, który jak głupi drze się w refrenie - dodaje mu pewnej szlachetności. Może to za sprawą szeptanego wręcz śpiewu, a może przez folkowo-bluesową oprawę muzyczną, głównie opartą na akustycznej gitarze Race’a i skrzypcach Vicki Brown.

Myśląc o Fatalists nie można pominąć warstwy lirycznej. Teksty na tym długogrającym albumie są smutne, depresyjne, dotyczą śmierci i przemijania. Jednak, co warto podkreślić, są również wypełnione nadzieją. Chociażby w „Slow Fry” Hugo śpiewa o chęci wykorzystania życia.

Może nie jest to album wybitny, nie jest także niesamowicie długi – tylko sześć własnych piosenek i dwa covery. Jednak Hugo Race wyprodukował go znakomicie. Akustyczne ballady obudował energią płynącą z instrumentów swoich współtowarzyszy, a wykorzystane utwory niosą nową jakość. Jedna uwaga – Fatalists najlepiej słuchać w nocy, samotnie w pokoju. Efekt jest jeszcze bardziej niesamowity, a do szczęścia potrzebna jest tylko szklanka whisky i deszcz za oknem. Australijski muzyk właśnie w taki świat zaprasza na swoim najnowszym albumie słuchaczy. Pozycja niewątpliwie obowiązkowa.

7

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.