Mówią, że gdy człowiek się śpieszy, to cieszy się diabeł. O Elvis Deluxe można powiedzieć wiele, tylko nie to, że działają szybko. Przerwa między debiutanckim Lazy (już sama nazwa wskazywała na styl życia i pracy członków), a sofomorem wyniosła cztery lata. Długo. Jednak diabeł może mieć powody do radości, bowiem muzyka na Favourite State of Mind jest „szatańska”.
Już pierwszy album warszawian ukazał spory potencjał zespołu. Mocne granie zbudowane na post-hardcore’owej przeszłości mieszało się ze stonerowymi fascynacjami z repertuaru Kyuss i brantbjorkowskim odszczepem tego gatunku, low desert punkiem. Takie kawałki jak “Extraterrestrial Hideout Seeker”, “Ready to Rage”, “Money to Burn” i “The Mountain” stanowiły o sile Lazy. Nastał jednak dwa tysiące jedenasty i coraz huczniej, i głośniej było o zbliżającym się drugim krążku. Data jego wyjścia była stale przesuwana, o czym świadczyć mogą chociażby terminy release party i oficjalnej sprzedaży.
Co do samej drugiej płyty, to chyba można zauważyć pewne zmiany. Zespół nadal czerpie z legend stonera, jednak widać również wypracowanie własnego stylu. A jest on znacznie masywniejszy, mocniejszy i głośniejszy. Moc, tak wymagana na nagraniach Elvis Deluxe, „trochę” się zwiększyła. To dobrze. I jeszcze coś – w śpiewie Ziemby mniej jest melodyjności, więcej zaś krzyku i tego, czego brakuje mi na Hoax Plum, a o czym już pisałem, czyli soczystego ryknięcia w refrenach. A te - dynamiczne, hałaśliwe i ostre -są prawdziwą wizytówką Favourite State of Mind. Idąc jednak tropem największych, to bez problemu można wyłapać zamiłowanie do kalifornijskich klimatów, a w szczególności do rejonów Palm Desert. „Take it Slow” brzmi jak Queens of the Stone Age z czasów Lullabies to Paralyze, “This Time” pachnie kawałkami Kyuss z Welcome to Sky Valley, a takie numery jak “Break the Silence” i “Let Yourself Free” świadczą o tym, że Nick Oliveri – nawet po wyrzuceniu z QOTSA – nadal pozostał bliski sercom członków Elvis Deluxe. Tempo, darcie i linia basu podobne są do tych znanych z twórczości Mondo Generator.
Zmiany nie ominęły również samego zespołu. Już po nagraniu krążka dotychczasowego gitarzystę, Mecha, zastąpił Bert Trust. Ciekawą koncepcję chłopacy przedstawili w filmiku zapowiadającym płytę.
Przyznam, że trochę obawiałem się Favourite State of Mind. Przecież The Black Tapes również zaczęli z wysokiego „C”, a sofomor w ich przypadku był – chociaż nadal bardzo dobry – dużo słabszy od pierwszego albumu. I tak na dobrą sprawę, to po kilku odsłuchach miałem mieszane odczucia. Ta płyta jednak z każdym kolejnym odtworzeniem rośnie. I nawet jeśli początkowo jest to głównie zasługa rewelacyjnego „Fire (Loveboy)”, to później dochodzą kolejne kawałki tworząc wspólnie jedną, piekielnie mocną całość. Dlatego, miłosny chłopcze (i dziewczynko)… Ogień!
8/10
Piotr Strzemieczny
PS. Elvisy wyrobiły sobie już pewną markę. Tą płytą znacząco podnoszą swoją wartość. Jeśli na kolejny album znowu będzie trzeba czekać cztery lata, a efekt będzie równie porażający, to niech oni nagrywają nawet i co tyle. Lenistwo, widać, dobrze im służy.
Nie chcę się czepiać ale "chłopacy" to nie jest zbyt poprawna forma gramatyczna :D
OdpowiedzUsuńDzięki za zwrócenie uwagi na tą kapelę. Dają radę.
Piotr K.
jest poprawna, aczkolwiek staropolska. Przy użyciu rodzaju męskoosobowego powiesz "ci chłopacy", natomiast w przypadku "chłopaki", będzie to 'te'
OdpowiedzUsuńPiotr.
sofomor - to słowo jest tak obleśnie hipsterskie, ze wiecie, co powinniście z nim zrobić :)
OdpowiedzUsuńHej, obleśnie hipsterska jest też nasza nazwa, więc czymś musimy dobijać :)
OdpowiedzUsuń