
Już pierwszy album warszawian ukazał spory potencjał zespołu. Mocne granie zbudowane na post-hardcore’owej przeszłości mieszało się ze stonerowymi fascynacjami z repertuaru Kyuss i brantbjorkowskim odszczepem tego gatunku, low desert punkiem. Takie kawałki jak “Extraterrestrial Hideout Seeker”, “Ready to Rage”, “Money to Burn” i “The Mountain” stanowiły o sile Lazy. Nastał jednak dwa tysiące jedenasty i coraz huczniej, i głośniej było o zbliżającym się drugim krążku. Data jego wyjścia była stale przesuwana, o czym świadczyć mogą chociażby terminy release party i oficjalnej sprzedaży.
Co do samej drugiej płyty, to chyba można zauważyć pewne zmiany. Zespół nadal czerpie z legend stonera, jednak widać również wypracowanie własnego stylu. A jest on znacznie masywniejszy, mocniejszy i głośniejszy. Moc, tak wymagana na nagraniach Elvis Deluxe, „trochę” się zwiększyła. To dobrze. I jeszcze coś – w śpiewie Ziemby mniej jest melodyjności, więcej zaś krzyku i tego, czego brakuje mi na Hoax Plum, a o czym już pisałem, czyli soczystego ryknięcia w refrenach. A te - dynamiczne, hałaśliwe i ostre -są prawdziwą wizytówką Favourite State of Mind. Idąc jednak tropem największych, to bez problemu można wyłapać zamiłowanie do kalifornijskich klimatów, a w szczególności do rejonów Palm Desert. „Take it Slow” brzmi jak Queens of the Stone Age z czasów Lullabies to Paralyze, “This Time” pachnie kawałkami Kyuss z Welcome to Sky Valley, a takie numery jak “Break the Silence” i “Let Yourself Free” świadczą o tym, że Nick Oliveri – nawet po wyrzuceniu z QOTSA – nadal pozostał bliski sercom członków Elvis Deluxe. Tempo, darcie i linia basu podobne są do tych znanych z twórczości Mondo Generator.
Zmiany nie ominęły również samego zespołu. Już po nagraniu krążka dotychczasowego gitarzystę, Mecha, zastąpił Bert Trust. Ciekawą koncepcję chłopacy przedstawili w filmiku zapowiadającym płytę.
Przyznam, że trochę obawiałem się Favourite State of Mind. Przecież The Black Tapes również zaczęli z wysokiego „C”, a sofomor w ich przypadku był – chociaż nadal bardzo dobry – dużo słabszy od pierwszego albumu. I tak na dobrą sprawę, to po kilku odsłuchach miałem mieszane odczucia. Ta płyta jednak z każdym kolejnym odtworzeniem rośnie. I nawet jeśli początkowo jest to głównie zasługa rewelacyjnego „Fire (Loveboy)”, to później dochodzą kolejne kawałki tworząc wspólnie jedną, piekielnie mocną całość. Dlatego, miłosny chłopcze (i dziewczynko)… Ogień!
8/10
Piotr Strzemieczny
PS. Elvisy wyrobiły sobie już pewną markę. Tą płytą znacząco podnoszą swoją wartość. Jeśli na kolejny album znowu będzie trzeba czekać cztery lata, a efekt będzie równie porażający, to niech oni nagrywają nawet i co tyle. Lenistwo, widać, dobrze im służy.
Nie chcę się czepiać ale "chłopacy" to nie jest zbyt poprawna forma gramatyczna :D
OdpowiedzUsuńDzięki za zwrócenie uwagi na tą kapelę. Dają radę.
Piotr K.
jest poprawna, aczkolwiek staropolska. Przy użyciu rodzaju męskoosobowego powiesz "ci chłopacy", natomiast w przypadku "chłopaki", będzie to 'te'
OdpowiedzUsuńPiotr.
sofomor - to słowo jest tak obleśnie hipsterskie, ze wiecie, co powinniście z nim zrobić :)
OdpowiedzUsuńHej, obleśnie hipsterska jest też nasza nazwa, więc czymś musimy dobijać :)
OdpowiedzUsuń