poniedziałek, 13 lipca 2015

RECENZJA: Wolf Alice - My Love Is Cool




WYTWÓRNIA: Dirty Hit
WYDANE: 22 czerwca 2015

Z dużej chmury średni deszcz. Wolf Alice zapowiadali się jakiś czas temu na zespół, który faktycznie może dokonać czegoś ciekawego w indierockowym światku. Ich niektóre single (w tym rewelacyjne „You're a Germ” i „Freazy”) punktowały i dawały nadzieję, że występ na Orange Warsaw Festival jest tylko próbą podwyższenia budżetu w portfelach, a nie zrównaniem z pozostałymi line-upowymi artystami, a My Love Is Cool będzie błyszczeć się jak ta samotna gwiazdka na niebie średniości i wtórności indierockowych zespołów.

Rzeczywistość lubi płatać figle i długograj Wolf Alice jest po prostu typowym średniakiem. Taką płytą posiadającą kilka lepszych utworów, ale jednocześnie taką, której większość kompozycji po prostu mogłaby nie istnieć. Nie byłoby szkody dla słuchaczy, nie byłoby bólu dla samego zespołu, że nagrał album przeciętny. A że jest, jak jest, tak można My Love Is Cool posłuchać, choć nic się nie stanie, jeśli się tę płytę zwyczajnie ominie.

Bo debiutancki album Wolf Alice trzeba rozdzielać na dwie płaszczyzny - tę popową i tę, nazwijmy to, grunge'ową. O ile popowa, oscylująca wokół popularnego i nudnego indie popu, po prostu nudzi i razi, tak ta druga odsłona Anglików wypada przebojowo, czasem naiwnie i może nie do końca innowacyjnie, ale wpada w ucho. 

Londyńczycy płytę rozpoczynają w balladowym stylu. „Turn to Dust” mogłoby być świetnym otwieraczem, delikatnym i w pełni zmysłowym, a to za sprawą kojących i uwodzicielskich melodii, które Wolf Alice nagrywali na samym początku swojej muzycznej przygody, jeszcze jako duet. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie nazbyt wyciągane i męczące partie wokalne Ellie Rowsell, psujące całościowy wydźwięk utworu (momentami brzmią za bardzo chamberowo, niezjadliwie). Ten lekki niesmak zaciera promienista i wiosenna piosenka „Bros”. Taki najtisowy hit, który spokojnie mogłaby prezentować w swoich listach Trójka (jeśli tego nie robi) lub nawet i bardziej wymagająca rozgłośnia. Dwugłos Rowsell i Joffa Oddie'ego sprawdza się znakomicie, naiwnie jak nastoletnia przyjaźń (która jest też tematyką piosenki) i chwytliwie jak prawdziwy indiepopowy szlagier.„Your Loves Whore” to kolejny mocny moment My Love Is Cool. Grunge'owy duch dostarczany przez Brytyjczyków to pierwszorzędna sprawa. Gitarowe solówki, przestrzenne melodie i znakomita praca Joela Ameya oraz śpiew Ellie (And when we grow older, we'll still be friends. We'll still be lovers, and we won't fear the end) łapią te serca słuchaczy, trzymając je i nie puszczając nawet na sekundę. To jeden z tych utworów, które ciągną się jeszcze długo po wybrzmieniu płyty i mogą stać się jednymi z bardziej ulubionych. Co jak co, ale Wolf Alice, jeśli weźmie się pod uwagę te nagrania bardziej dynamiczne, mają smykałkę do komponowania hitów. 

Nie gorzej jest z singlowym „You're a Germ”, wokalnie przytłumionym, z najtisowymi solówkami (0:28), szaleńczą perką i kapitalnym wręcz refrenem. Tak brzmią post-punkowe hymny nagrywane w 2015 roku. Stan podziwu nad albumem Wolf Alice podtrzymuje słodka jak krówka ballada „Lisbon”, eteryczno-popowy (znowu singiel) „Freazy”, zadziorny i rozdygotany od grunge'owych riffów „Giant Peach” z zachwycającym noise'owym rozwiązaniem. „Fluffy” potwierdza, że Anglicy najlepiej wypadają, gdy w ich twórczości zatrybia post-punkowy duch. Przecież te przestery i krzyk Ellie to wypisz-wymaluj Joanna Gruesome czy Speedy Ortiz lub inny dobry skład opierający się na muzycznym zgiełku. 

Z drugiej strony My Love Is Cool zawiera masę gorszych kompozycji. „Swallowtail”, w którym mikrofon przejmuje Joel Amey, jest jeszcze bardziej nudne niż powtórki Plebanii, „Silk” idzie w rejony miałkiej Lany, nieciekawych MS MR czy innego Still Corners, czytaj: zero przebojowości, zero rozwiniętych struktur, zero jakiejkolwiek gry na emocjach, chyba że takiej usypiającej. Żeby słuchaczowi było przykro, Wolf Alice na tym nie kończą, dorzucając „Soapy Water”, napisane jakby dla rozmarzonych gimnazjalistek, a pod koniec serwując jeszcze „The Wonderwhy”, kolejny nic niewnoszący utwór na My Love Is Cool. Taka to płyta pełna sprzeczności, po prostu średnią. Z kilkoma lepszymi momentami, ale również z kilkoma naprawdę miernymi kompozycjami. 

***

6

Kacper Puchalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.