WYTWÓRNIA: One Album Records
WYDANE: 27 kwietnia 2015
W nowym składzie, z rozchwytywaną ostatnio w kraju Moriah Woods w jednym utworze Turnip Farm wrócili po trzech latach milczenia od wydania The Great Division. To dłuższa przerwa niż ta pomiędzy sofomorem a All The Tangled Girls. Wołowska formacja, która korzeni nowego wokalisty nakazuje doszukiwać w Olsztynie, a który obecnie mieszka w Warszawie, ciągle trzyma się ustalonego w 2011 roku schematu, że na albumie musi być osiem utworów. Tak było na debiucie, tak było też na płycie numer dwa.
A poza tym? Poza tym dalej nie ma żadnych nowości, nie ma niczego, czego byśmy nie słyszeli, ani w przypadku Turnip Farm, ani w przypadku ninetiesowego indie rocka. Dobre granie, smutne granie, pełne nostalgii, pełne ładnych akordów i ukłonów w stronę muzycznej przeszłości. College'owy klimat wypełnia całe Chase Chagrin Away od początku do końca. Przestery, chwytliwe solówki i jeszcze bardziej melodyjne refreny, utwory, których słucha się z przyjemnością i po których chce się sięgnąć po Hüsker Dü, Pavement, Dinosaury czy inne indierockowe must-know. Fajnym pomysłem było wzięcie Piotra Siwickiego na wokalistę, po tym jak ze składu odszedł Kuba Ziołek. Pewnie, Ziołka brakuje na tej płycie, bo to talent niepodważalny, ale jak już trzeba było wybierać, „Siwy” dobrze się do Turnip Farm wpisał. Nie zawodzi, a nawet eksponuje te walory wokalne, które zostały podkreślone na ubiegłorocznym albumie Karate Free Stylers, a o którym z kultury i dobrego smaku nie będę więcej tu pisał, bo w końcu Northern Youth ukazało się nakładem fyh!records.
„The Winter Of Our Discontent” otwiera płytę wzorowo i tylko szkoda, ze po tym gitarowym wejściu, rozpędzeniu perkusji i nabraniu właściwego toru melodiom nie towarzyszy J Mascis, bo chyba potrafiłby się tu odnaleźć. Refren to prawdziwy sztos, zresztą o większości na Chase Chagrin Away można tak powiedzieć. O umiejętnym budowaniu atmosfery, o solówkach Loksia, o perkusji Brzezińskiego, którego cały czas bardziej kupuję w wersji z zespołem niż gdy zapuszcza się w swoje amerykańskie folki. Sytuacja powtarza się w równie mocnym „Broken Promise”, gdzie można poczuć siłę wokalu, gdzie należałoby przywdziać starą bejsbolówkę i jeszcze starszą koszulę, o, na przykład w kratę. Turnip Farm nie zwalniają obrotów w wyluzowanym i spokojnym „Tars, Shrouds And Heavens”, w którym zespół zafundował słuchaczom naprawdę długi wstęp, by dopiero w samej końcówce przycisnąć trochę pedały i nadać utworowi mocniejszego, kontrastującego z głównym tematem piosenki, wyrazu. To też dobra forma wprowadzenia do „Old Style Lifestyle”, gdzie już sam tytuł mówi, że musi być staromodnie, musi pachnieć Ameryką, musi być - znowu - zadziornie i chwytliwie, w oparciu o utarte melodie, reminiscencje tak chamskie, że ironiczny uśmiech pojawia się na twarzy już przy wejściu perkusji. To chyba jeden z tych utworów, o których mówi się, że bez nich płyta straciłaby na swojej jakości w niewyobrażalnym stopniu.
Ale jednocześnie to samo można napisać o „Today's”, akustycznej balladzie, która by była sobie i trwała i wybrzmiała w spokoju do końca, opowiadając o urokach życia w latach dziewięćdziesiątych (pamiętamy brak łatwego dostępu do płyt, brak internetu, katowanie tych samych albumów dniami i nocami od początku do końca, spędzanie czasu na dworze z przyjaciółmi i znajomymi, leniwe życie, o tak), i wybrzmiewałoby to sobie tak do końca, gdyby nie wtrącenie elektronicznej solówki. Też wypada sympatycznie.
Fajnym pomysłem było zaproszenie do „The Best Dates of My Life” Moriah Woods, która użyczyła swojego głosu fragmentom Wierności w stereo, kultowej książki Nicka Hornby'ego, do której nakręcono równie kultowy film Przeboje i podboje. Moriah, która razem z The Feral Trees wydała niedawno bardzo ciekawy album w byłej wytwórni Turnip Farm, czyta fragmenty z filmu pod monotonny, lekko dryfujący podkład. Skojarzenia ze „Story Time” z Words and Music Malcolma Middletone'a (Arab Strap) i Davida Shrigleya są uzasadnione. W naszych Czynnikach pierwszych Piotr Brzeziński celnie podkreślił, że kiedy przesłała nam głos, wiedzieliśmy, że to jest to. No i do akcentu się nie przyczepisz, no bo jak? i jest to naprawdę dobra uwaga. Melodyjnie można jednak „The Best Dates of My Life” potraktować jako taki przerywnik, nastrojenie przed balladowym zamknięciem Chase Chagrin Away.
I cover. „Feels Like Heaven” z repertuaru Fiction Factory. To zajebiste zakończenie dobrej płyty, podkreślające instrumentalne umiejętności chłopaków i ich głowę do pomysłów. Ładnie zaaranżowali tę słodką w oryginale piosenkę, robiąc z niej kolejny klasyczny ninetiesowy hymn - z jednej strony delikatny (brawa dla Piotra Siwickiego za to wykonanie), z drugiej po prostu ładnie smutny. Zamknięcie płyty, albumu dobrego, bez dwóch zdań równie dobre. Z pewnością stylowe i nieco, jak to w dobrym indie rocku bywa, ckliwe.
***
7
Naprawdę fajna płyta, a cover wręcz rewelacyjny <3
OdpowiedzUsuńA mi brakuje Ziołka, ten nowy wypada gorzej.
OdpowiedzUsuń