wtorek, 16 czerwca 2015

RECENZJA: Chastity Belt - Time to Go Home




WYTWÓRNIA: Hardly Art
WYDANE: 24 marca 2015

Na wydanym w 2013 roku debiutanckim albumie Chastity Belt urzekały poczuciem humoru kipiącym od cynizmu i prześmiewczości. Całe No Regerts prezentowało się jednak, jak na pierwsze długogrające wydawnictwo, nad wyraz dojrzale. Dwa lata po premierze dziewczyny z Waszyngtonu przebijają poziomem No Regerts i w sublabelu Sub Pop wydają płytę tak staromodną w swoim brzmieniu, tak chwytliwą w melodiach, że jedyne, co przychodzi do głowy, to określenie: klawo.

Bo klawo u Chastity Belt było zawsze. Od pierwszych epek, które dostępne są na bandcampie dziewczyn, przez debiutancki album i na tegorocznym wydawnictwie kończąc. Z pewną dozą luzu w śpiewie, z post-punkowym niekiedy zacięciem w melodiach i jednocześnie balladowym sznytem.

Z poczuciem humoru, niezobowiązująco, o zabawie, walce z nudą, wychodzeniem w miasto, ironicznie i z dozą feminizmu w tekstach, Chastity Belt plasują się obecnie na szczycie surfowo-punkujących dziewczęcych formacji. Time to Go Home to ogromny progres zespołu, przy jednoczesnym stawianiu na te same rozwiązania. Melodie muszą bujać słuchaczy, gitara Lydii Lund wpadać w ucho, a wokal Julii Shapiro uwodzić i pociągać swoją rozmarzoną barwą i przeciąganiem poszczególnych słów. I zblazowaniem, który charakteryzuje jej śpiew, a który (śpiew, rzecz jasna) jest po prostu czarujący (jak wyśpiewane We're on the floor, all my friends and me. But I still want more Colors blurry w „On the Floor”). I melancholijny. I czasem też radosny, zależnie od tego, co Julii wygrają w melodiach koleżanki. „Drone” rozwija się powoli, by w refrenie chwycić i nie puścić do końca Time to Go HomeHe was just another man trying to teach me something śpiewa Shapiro, a mądre głowy przytakują z racji dobrego wyboru motywu (How Should a Person Be?). Leniwe melodie, niespieszne melodie, czyli takie, które dziewczyny z Seattle lubią, wyznaczają kierunek płyty. 

Niedbały pop, pop luzacki, pop z elementami noise'u, słoneczne indie skryte za kilometrami chmur. Marzycielstwo. Elementy retro na każdym kroku, od gitarowych zagrywek, przez ślamazarny, dostojny i prosty rytm wybijany przez Gretchen Grimm na perkusji (z wyjątkami) oraz połyskujący, ale jednocześnie powściągliwy bas Annie Truscott. To wszystko ze sobą współgra, wszystko pasuje do siebie jak kolejne elementy puzzli. Poważna muzyka i prześmiewcze, ale cierpkie teksty. „Cool Slut” to piosenka-manifest, w którym Shapiro wyśpiewuje, że fajnie jest być dziwką, że w tym słowie nie ma nic obraźliwego, a nawet więcej, Julia jest z tego dumna (Ladies, it’s okay to be slutty), a dumnie brzmi też całe Chastity Belt w swojej melodyjności. „IDC” to stale zadawane pytanie Is it cool not to care?, a w „Lydii” pada fraza What is real? Chastity Belt zadają dużo pytań, odpowiedzi trzeba szukać samemu, w takt ładnego, melancholijnego i bardzo retro grania. 

I never expect much from anyone/So I’m never disappointed. Od Chastity Belt jednak trzeba wymagać dużo. Po debiucie to kolejny dobry album w ich dyskografii. Kolejny, który nie rozczaruje i kolejny, po którym trzeba oczekiwać kolejnego, jeszcze lepszego wydawnictwa. 

***

7

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.