sobota, 13 czerwca 2015

RECENZJA: Magic Potion - Melt EP



WYTWÓRNIA: PNKSLM Recordings
WYDANE: 1 czerwca 2015

Fajnie, że Magic Potion odcinają się od tego typowego dla Szwecji, czy w ogóle Skandynawii brzmienia i nie podrzucają nudnych jak Rozmowy w toku ambientowo-folkowo-popowych smętów, które „wprawne ucho muzycznej parówki” oceni jako piękne i magiczne, tylko stawiają na sprawdzony, luzacki gitarowy indie pop w duchu lo-fi.

Z jednej strony Best Coast, King Tuff, Ty Segall i cała reszta rozmarzonych, lekko pijanych i rozstrojonych indierockowców z Zachodniego Wybrzeża, z drugiej romantyczni i wakacyjni Violens z drugiego końca Stanów Zjednoczonych. Szwedzkie trio wybrało sobie za muzyczne wzory naprawdę dobrych artystów, a że wybrali sobie właśnie takie towarzystwo, sugeruje materiał zebrany na Melt. Króciutka epka, raptem cztery nagrania, raptem piętnaście i pół minuty, a jednocześnie chwytająca bardziej niż wytrawne indierockowe płyty wypuszczane przez wyjadaczy w ostatnim czasie. Pewnie, takich zespołów jak Magic Potion jest na pęczki. Przester na gitarze, eteryczny wokal, powolna rytmika i czas jakby zatrzymał się gdzieś w odległych latach, kiedy samych członków zespołu jeszcze na świecie nie było. Gówniarski vibe pełną gębą i jednoczesna urokliwość tych nagrań sprawiają, że już od otwierającego Melt „1995” całego minialbumu słucha się z radością na twarzy i jakimś tam sentymentalnym błyskiem w oku. Oparty na hi-hatach refren, linia melodyczna napędzana przez pojękującą gitarę i rozmarzony, nastolatkowy wokal Gustafa Monteliusa, który stanowi tak naprawdę o sile wydawnictwa. On rządzi w tych czterech kawałkach, on - głównie - buduje tutaj atmosferę, nadaje tej... błogości?

Magic Potion nigdzie się nie spieszą, przez swoje utwory przechodzą lekkim spacerkiem, stawiając na chwytliwe refreny i melodie o iście mglistym wydźwięku. To rozmarzenie kojarzyć się może głównie z Violens, którzy ze swoich delikatnych muzycznych harmonii potrafili zdziałać cuda, o których myślało się jeszcze długo po zakończeniu nagrań. Ze składem ze Sztokholmu jest podobnie. W samej strukturze można by było Melt rozpatrywać jako epkę pełną swoistych lovesongów, działających na podświadomość słuchacza, rozluźniających jak trzymanie za łapkę partnera/partnerkę podczas naaaaaprawdę strasznego horroru (jakby to coś dawało, ha!). Takich czasoumilaczy, kompozycji niezobowiązujących i przyjemnych. I w przypadku Magic Potion „przyjemność” to słowo klucz, które towarzyszy aż do ostatniego na trackliście „Neon Fruit”, który uroczo zamyka całe wydawnictwo spokojnymi riffami, ślamazarną perką i błyszczącym się jak szwedzkie słońce basem. „Booored” leży najbliżej tego surfrockowego obozu z San Francisco i okolic. To też najbardziej dynamiczne nagranie Magic Potion z debiutanckiego minialbumu, pełne żywej rytmiki i luzu w grze, który spotkać można na ogół raczej u wyjadaczy, niż w składach, które dopiero zaczynają. 

Warto zaznaczyć jeden istotny fakt z życia Magic Potion. Melt, choć tegoroczne, to nie będzie jedynym albumem tych zdolnych Szwedów szykowanym na 2015 rok. Podobno w planach jest długograj, który, jeśli tylko utrzyma formę epki, bez wątpienia będzie jedną z ciekawszych propozycji z szufladki indie. Pozostaje czekać, bo naprawdę wypada czekać na LP. 

***

7

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.