piątek, 1 maja 2015

RECENZJA: Klimt - Genesa





WYTWÓRNIA: Requiem Records
WYDANE: 16 lutego 2015

Jakiś czas temu (dobra, niedawno) Antoni Budzyński, znany też jako Klimt, opowiedział historię Genesy w naszych Czynnikach pierwszych. O tym, że jest to album kontemplacyjny, wiadomo już na starcie, w końcu Klimt przyzwyczaił fanów do takiego stawiania sprawy. A o tym, że jest to muzyka plastyczna, malująca pewne obrazy, przekonać się można, słuchając albumu w skupieniu i z dala od miejskiego zgiełku. 

Genesa obraca się wokół utartych i mocno eksploatowanych na naszym rodzimym podwórku wzorców podchwytywanych ze skandynawskiego podwórka. Skandynawskiego i też poniekąd amerykańskiego, jeśli weźmiemy pod lupę tamtejszą, bardziej wychillowaną scenę post-rockową. Z fiordami Budzyński ma tyle wspólnego, że czerpie z tam modnej ambientowo-popowej melodyki, wiadomo, Sigur Rós, śnieg, spokój, repetycje, puste pola, niezamieszkałe hektary ziemi. Sielanka.

Taka muzyka chwili, muzyka wyciszenia, muzyka dla starszych ludzi. Takich, których rozckliwiają dźwiękowe pocztówki z wymalowanymi pejzażami. Gdyby chciało się rozpisać tę płytę na pojedyncze utwory w trybie recenzenckim, jest to dosyć trudne. Genesa tworzy bowiem jeden wspólny twór, ciągnący się od pierwszej do ostatniej piosenki, choć piosenka nie jest celnym określeniem. Kompozycje (to już lepiej) rozciągają się i nachodzą na siebie, budują atmosferę wydawnictwa, budują jeden świat, tworzą jedną opowieść. A to jest jednocześnie plusem i minusem albumu. Bo jemu (albumowi) brakuje takiego konkretnego przytupu,postawienia „kropki nad i” lub też czegoś, co wyróżniałoby Klimta spośród artystów zainteresowanych skandynawskim feelingiem. Genesy słucha się od początku do końca, bez konkretnych typów, bez wybranych nagrań, które by się jednocześnie zapętlało. Oczywiście, są momenty wybijające się, jak chociażby „Please Don't Take Life Too Seriously! Read The Manual!”, urocza ambientowa ballada rozpisana na pianino, najbardziej przychylna dla zwykłego słuchacza niewciągniętego aż nadto w dryfujące i ambitne rejony popowej folk-elektroniki, ale... No właśnie, jest ale. 

Z Genesą taki jest problem, że niby jest to bardzo ładna muzyka, niby wpada w ucho i uspokaja, wycisza i tak dalej. Ale z tej drugiej strony nagrania Klimta podchodzą trochę pod ten niewdzięczny gatunek smooth, ten taki muzak, który, choć wpada w ucho, to też z niego wypada. Dlatego jest to raczej muzyka chwili. Do posłuchania i następnie zmiany dźwiękowej atmosfery. Chyba że lubimy tak sobie posiedzieć wieczorkiem w salonie w fotelu, z kieliszkiem koniaczku w dłoni. 



***

6

Kacper Puchalski

POLECAMY LEKTURĘ:
CZYNNIKI PIERWSZE: Klimt - Genesa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.