piątek, 15 maja 2015

RECENZJA: Blur - The Magic Whip



WYTWÓRNIA: Parlophone / Warner
WYDANE: 27 kwietnia 2015


Czekał, czekał i się doczekał. Każdy fan Blur pewnie jest, o ile nie w ekstazie, to w większej radości. A każdy hejter Anglików? W sumie też, bo zawsze się znajdzie pora na dojechanie nielubianemu zespołowi. Że nowa płyta jest nudna, że nic ciekawego sobą nie prezentuje, i tak dalej, i tak dalej. A prawda jest taka, że nowe Blur mocno daje radę i, co więcej, słychać na niej wkład każdego członka zespołu.

Anglicy prace nad albumem zapoczątkowali podczas koncertowego wyskoku do Azji. W maju 2013 roku Blur mieli grać w Japonii na festiwalu, który jednak z różnych przyczyn został odwołany. Muzycy postanowili zwiedzić Hong Kong i przez pięć dni nagrywali materiał na płytę. Potem prace przeniosły się już do Anglii, ale chiński pierwiastek pozostał - w tytułach, w napisach, tekstacg, klipach i w samej oprawie graficznej. W Wielkiej Brytanii Blur rozłożyli okres pracy na późną jesień i zimę, zresztą głównie zabrał się za to Graham Coxon, który zebrał materiały i, wspólnie ze swoim byłym producentem Stephenem Streetem, ogarniał. Ogarniał pod nieobecność Damona Albarna, który promował Everyday Robots, a pod koniec trasy wrócił do Hong Kongu, by zaczerpnąć nieco inspiracji na teksty piosenek Efekt jest więcej niż poprawny, więcej niż dobry, w końcu powrót po dwunastu latach musiał być dopracowany.

To słuchać już od pierwszego nagrania. „Lonesome Street” to prawdziwy powrót do starych nagrań Blur, do czasów Parklife czy The Great Escape. Proste riffy Coxona, które z łatwością wpadają w ucho, i wokalnie Damon Albarn, na wyżynach swoich umiejętności, ten znakomity obserwator brytyjskiej rzeczywistości, z głosem głębszym niż na wcześniejszych albumach Anglików. Kapitalne otwarcie płyty, lepszego nie można było sobie zaplanować. Żywszych utworów jest na The Magic Whip i to one stanowią o jego sile napędowej, natomiast trzeba zaznaczyć jedno - są one w mniejszości do bardziej balladowej, smutniejszej części płyty. Tych kompozycji, które raczej czerpią z solowej twórczości Albarna lub też tych utworów, które Damon pisał w przeszłości Blur. Dwie wielkie osobowości, dwie niegdyś skłócone ze sobą postaci, znowu współpracowały razem i znalazły porozumienie, ten punkt styczny świadczący o jakości wydawnictwa. Sprzęgające gitary, gitary wyważone, akustyczne; zadziorność i stonowanie; przebojowość i melancholia; sentymentalizm Albarna i jego elektroniczne upodobania oraz post-punkowy wygrzew Coxona. Wszystko na The Magic Whip otrzymujemy. Połączenie wpływów Coxona, Albarna i długoletniej tradycji Blur.

Dlatego nie mogą dziwić wszystkie te dziwne elektroniczne efekty unoszące się nad surowym wokalem Albarna w „New World Towers”, utworze, który tytuł zaczerpnął z architektury Hong Kongu, a dokładniej okolicy, w której znajdowało się studio nagraniowe. Muzycznie to nawiązanie do solowej twórczości Damona, mocno zahaczające też o dokonania The Good, the Bad and the Queen, rozmyte, rozlazłe melodie, spokojne tempo, przestronność. Z tego rozmydlenia emocjonalnego słuchaczy wybija kolejny singiel, tym razem pierwszy z utworów zapowiadających The Magic Whip. „Go Out”, czyli robienie lodów w teledysku, to kolejne popisy Grahama Coxona na gitarze. Jego jęczące, pełne zgiełku riffy (czy nie kojarzą się trochę z „Battle“ z 13?), stare, dobre Blur, znowu z rejonów The Great Escape także, z ciężką perkusją i charakterystycznym śpiewem Damona Albarna (o samotności, upijaniu się, kacu, wyjściach do pubów i innych lokali). 

Od Here comes the ice-cream man/Parked at the end of the road/With a swish of his magic whip(...) w „Ice Cream Man” wziął się tytuł albumu. To najbardziej uderzający w dokonania Gorillaz utwór na The Magic Whip, a to ze względu na te plumkające syntezatory i luzacką narrację Albarna, który pod miłym osiedlowym lodziarzem ukrywa tyranię, przedstawianą chociażby tym tytułowym batem i cieniem wspominanym w tekście. Dynamizm wraca wraz z „I Broadcast”, niesamowicie chwytliwym kawałkiem, który można opisać tylko zwrotem Klasyczne Blur, Już sobie wyobrażam, jakie szaleństwo przy nim mogłoby występować na koncertach, zwłaszcza na tym zaczepnym refrenie i wykrzyczanym przez Albarna I Broadcast i I'm running, I'm running, I'm running , by znowu za chwilę Anglicy bawili się w najlepsze, serwując to, co w britpopie najlepsze (same syntezatory na początku wskazują, że będzie i brytyjsko-rave'owo, i z przesterami u Coxona). 

Blur wiedzą jednak, że dobre płyty nie opierają się tylko na przebojowych kopach, dlatego zawsze wrzucali na swoje wydawnictwa ckliwe ballady. Takie piosenki, przy których w oku zakręci się łezka, które na koncertach będą wzruszać fanki, a fani będą się z tego cieszyć, bo przytulą partnerki. „My Terracotta Heart” jest też ważnym utworem z innego względu - opowiada o burzliwej relacji między Albarnem i Coxonem, ich przyjaźni, która z różnych względów została przed laty zerwana, na czym zresztą ucierpiał zespół, co było dla obu wielkim ciosem. Damon napisał ten tekst w tajemnicy przed Grahamem, który, komponując partię gitary, nie wiedział, że to o nich. Właśnie przez takie smaczki, takie duże kroki, Magic Whip jest też płytą wyjątkową. A to potwierdza też „There Are Too Many Of Us”, kolejne nagranie singlowe i na dodatek zainspirowane i grudniowym atakiem terrorystycznym w Sydney i przeludnieniem panującym w Hong Kongu. Mało tego, Albarn był gościem w cukierni Lindta dzień przed wydarzeniami z 15 grudnia, musiało to na nim wywołać ogromny wpływ. Stąd niespokojne syntezatory, marszowa rytmika i ponury wokal. To też nie jest wesoły utwór, ale Albarn od zawsze uwielbiał opisywać rzeczywistość taką, jaka jest. 

Jednym z bardziej wyluzowanych utworów Blur jest „Ghost Ship”. Nastrojowa kompozycja o urokach Hong Kongu (Albarn cały czas trzyma te wspomnienia w sercu) odbiega od surowości i smętnego wydźwięku poprzednika. Przytulna gra Coxona i chwytliwy bas Alexa Jamesa prowadzą tę lekko karaibsko-reggae'ową balladę, po której następuje prawdziwy ciężar protest-songu. „Pyongyang” i wszystko jasne. Dyktatura, zakłamanie, smutek, srebrne rakiety, nigdy niekończące się nadawanie kłamstw. Magiczny Bat, prawda? 
To ciężki utwór, ciężki jak nie wiem co. Ale dzięki pięknym melodiom, kompozycjom naprawdę chwytającym za serca, nie dłuży się, nie ma się ochoty, by go wyłączyć. A po nim... A po nim Blur przygotowali piosenkę, której słuchając, ma się wrażenie, że zna się ją od zawsze. Radiowy hit, utwór międzypokoleniowy, z tytułem tak durnym - „Ong Ong”, czyli pewnie Hong Kong - i z melodią tak wesołą i typowo brytyjską, że można sobie wyobrazić angielskie puby z czerwonymi od piwa twarzami Anglików rozśpiewanych w la la la la la. 

Dla takich płyt warto wracać po 12 latach milczenia. Dla takich płyt warto było pozostać wiernym fanem Blur i czekać, czekać, czekać na nowe nagrania. Bo było warto. 



***

8

Kacper Puchalski

POLECAMY LEKTURĘ:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.