WYTWÓRNIA: Warner Music Poland/Parlophone
WYDANE: 28 kwietnia 2014
Kiedy Damon Albarn ogłosił, że w końcu wyda SOLOWY album, w internetach zawrzało. Długo bowiem trzeba było czekać na pierwszy materiał, który Brytyjczyk stworzyłby tylko i wyłącznie w pojedynkę. Wiadomo, było DRC Music, które medialnie przyciągało nazwiskiem Damona, ale w tym przypadku ogromną pracę wykonali inni muzycy. Było The Good, the Bad and the Queen, gdzie to Albarn grał pierwsze skrzypce, ale płyta by nie powstała bez udziału Tony'ego Alena, Paula Simonona i Simona Tonga (o The Good, the Bad and the Queen rozpisywałem się kiedyś zresztą na jednym portalu lifestyle'owym w temacie supergrup, ale cóż - na próżno dziś tego szukać, może kiedyś tu dodamy w ramach archiwizacji). Było też Gorillaz, formacja, którą przeciwnicy Blur lubili i często wychwalali, a która dzięki takim hitom jak "Clint Eastwood", "Feel Good Inc." czy "DARE" zagościła w świadomości przeciętnych słuchaczy, tak zwanych muzycznych parówek wychowanych na popularnych rozgłośniach radiowych (najgorzej). Było też Rocket Juice & the Moon, kolejna supergrupa w Albarnowej historii i Democrazy też było, już solowe, choć z naleciałościami i udziałami Gorillaz. Były też inne projekty, jak Mali Music, Maison Des Jeunes. Były również i opery, a tych Damon nagrał aż cztery. I znowu mieliśmy płyty firmowane nazwiskiem Albarn, chociaż tak naprawdę nagrane w wieloosobowym składzie (wystarczy spojrzeć na kreditsy przy Dr Dee czy wziąć pod uwagę fakt współpracy z UK Chinese Ensemble przy Journey to the West).
Było też Blur, o którym z jednej strony nie wypada nie wspomnieć, a z drugiej wspominanie to niemal wstyd, że się to robi. Tak czy inaczej, czy się Blur lubi, czy też nie lubi, nie bez powodu uważa się ich za jeden z ważniejszych zespołów EVER. Słusznie? Ja, nieobiektywnie, przyznam, że tak, a potwierdzeniem tego stanowiska będzie dla mnie po prostu dyskografia Blur, z wyjątkiem może dwóch ostatnich, najnowszych kawałków.
W temacie Blur warto pokreślić jeszcze jedną ważną kwestię - kompozytorskie różnice, które zawsze dawało się zauważyć pomiędzy Albarnem a Grahamem Coxonem. Nie oszukujmy się, to Damon był zawsze uważany za mózg zespołu, za jego twarz i głównego przedstawiciela, choć i Graham miał swoich zwolenników, i była to całkiem spora grupa. Na płaszczyźnie solowych albumów to właśnie Coxon, chudy nerd, jak o nim mówiono, spełniał się w najlepsze w latach 1998 - 2012 (żeby wspomnieć chociażby ostatni, rewelacyjny album A+E). Teraz przyszedł czas na pierwsze debiutanckie, solowe wydawnictwo Damona Albarna. Tak długo oczekiwane i które tak dobrze rozpalało ciekawość fanów (choć nie tylko) od stycznia bieżącego roku, kiedy w internecie pojawiły się pierwsze wzmianki na temat Everyday Robots. FYH! było z każdą nowinką na bieżąco, ale nie muszę o tym wspominać.
Kto spodziewał się albumu-petardy, płyty, którą Albarn zmiecie słuchaczy z ziemi, naładowaną mocnymi riffami i gówniarskim wygrzewem - był po prostu w błędzie. Chociaż czy ktoś takiego wydawnictwa oczekiwał? Blur koncertowo prezentuje nadal młodzieńczą energię, choć wszyscy muzycy tej formacji są już grubo po czterdziestce, Dave Rowntree w kwietniu skończył pięćdziesiątkę. "Afrykańskie" płyty Albarna nie zamulały, ale pamiętajmy, że nie nagrywał ich sam. Gorillaz? Nie, nie mogło być powtórki. Dr Dee jako najlepsza laurka muzycznej kondycji i pomysłowości? Aranżacyjnie pierwsza klasa, ale... to przecież opera. Tutaj też nie należało spodziewać się kalki. Wszystkie wątpliwości rozwiał pierwszy singiel, tytułowy "Everyday Robots".
I już pojawiły się głosy, że właśnie takiej płyty można się było spodziewać. Że Albarn nudziarz, że niczego nie odkrywa, że to było do przewidzenia. Było, a jakże! Ale nie "Albarn nudziarz", a "Albarn - mam już 46 lat na karku, od zawsze lubiłem grać ballady, bawić się różnymi instrumentami i uwielbiam melancholię". Everyday Robots najbliżej do tego, co Damon robił z The Good, the Bad and the Queen, do wrażliwych melodii z Dr Dee, do sercowych łamaczy z dyskografii Blur. Tak, opinia, że "Ta płyta to typowy Albarn" jest właściwa. I takiego materiału można było wyczekiwać. Bo takimi piosenkami podkreśla się swoją klasę.
Pewnie, ta recenzja nie jest i nie będzie obiektywna, ale która jest? Wyrażasz własne zdanie, a jeśli doceniasz dorobek gościa, który "siedzi w tym" praktycznie całe twoje życie i praktycznie całe to życie spędzasz w towarzystwie jego nagrań, to naturalną koleją rzeczy będzie pochwalenie dobrej płyty. A jeśli ona (płyta, rzecz jasna) jest więcej niż dobra, otrzymamy zdanie na temat Everyday Robots.
Ustalmy, to smutny album. Cholernie melancholijny (z wyjątkiem w postaci "Mr. Tembo" ale o tym za chwilę), praktycznie bez afrykańskich naleciałości, bez britpopu, bez elektronicznych smaczków. Everyday Robots to Damon Albarn w retrospekcji, Albarn instrumentalista i Albarn, który potrafił na swój solowy debiut dobrać dobrej jakości muzyków i producentów. To Albarn korzystający ze wsparcia Simona Tonga, Natashy Khan (Bat For Lashes), The Demon Strings (skrzypce, które można było usłyszeć na The Good, the Bad and the Queen) i Briana Eno, który gościnnie udziela się w dwóch utworach. To Albarn potrafiący udanie dobrać we wspomnianym "Mr. Tembo" gospelowy chór The Leytonstone City Mission Choir. To najbardziej osobista płyta Albarna. To słychać w każdym momencie jej trwania.
Ale żeby nie przedłużać, bo przecież obecnie mało kto czyta, a jak czyta, to chwali się tym na lubimyczytać.pl, a recenzji tam - jeszcze! - nie ma. Już otwierający i zapowiadający wcześniej płytę singiel "Everyday Robots" informował, że będzie ładnie, spokojnie, z pesymistycznym spojrzeniem na obecną rzeczywistość. Nie ma sensu zagłębiać się w przesłanie i teksty, wszyscy o tym wspomną, każdy może przeczytać sobie liryki na którejkolwiek ze stron temu poświęconych. Tu chodzi o klimat, o zrezygnowany śpiew i ciekawie zaaranżowane skrzypce, o pomysłowo dobrane sample. "Hostiles" to głównie akustyczna gitara, smutny Albarn za mikrofonem, rewelacyjny refren, który ożywia utwór i melancholijne slide'y na gryfie, które nadają całości głębi. Ślizganiem po strunach Damon bawi się na Everyday Robots dość często. Pierwszy highlight albumu.
A że to dobra płyta, to na drugi nie trzeba długo czekać. "Lonely Press Play" - czy to w wersji studyjnej, czy zagrane podczas festiwalu Sundance (pierwszy raz na żywo) - łamie serce swoją delikatnością. W drugim wariancie (wszyscy pamiętamy to video z końcówki stycznia?) Albarn budował melancholijną aurę tylko za pomocą akustyka i swojego wokalu, do którego dołączyły skrzypce. Na płycie już samo fortepianowe wprowadzenie uwodzi, zakręca łezkę w oku, a spokojna gitara tylko to pogłębia. Dodajmy jeszcze ckliwy tekst (można też uroczy i globtrotterski klip włączyć) "Can I get any closer/One anecdote cannot bring to you. When I'm lonely I press play/'Cause you're not resolved in your heart. You're waiting for me" i mamy jedną z ładniejszych piosenek w dorobku Damona i bodaj jedną z ładniejszych kompozycji nagraną w ostatnim czasie w ogóle.
Promyk wspomnień po Blur i licznych podróżach ich frontmana ukrył się pod numerem czwartym, "Mr Tembo", czysto popowej piosence z gospelowymi naleciałościami (wspomniany wcześniej udział chóru z Leytonstone), którą Albarn napisał dla poznanego w Mkomazi (Tanzania) małego słonika. Radosna to piosenka, bo i sam tembo był ponoć słodki.
Kolejnym ciosem w serce jest "The Selfish Giant", zresztą wystarczy zacytować "I had a dream you were leaving/It's hard to be a lover when the TV's on/And nothing's in your eyes". To podobno nie jest życiowe przeżycie Albarna, ale... czyż nie jest to aktualne przesłanie, a sam tekst nie jest wzruszający? Dodać do tego warto delikatny wokal Natashy Khan, który w tej odsłonie prezentuje się dużo, dużo, dużo ciekawiej i bardziej emocjonalnie niż na jakimkolwiek nagraniu Bat For Lashes. W tle smętne skrzypce, jazzujące akordy na fortepianie, głębokie partie basu i ponownie zrezygnowany, niemal przegrany śpiew Damona Albarna.
Bodaj najpiękniejszą kompozycją na Everyday Robots jest jednak składający się pierwotnie z dwóch utworów "You & Me". Dwie historie, dwa smutne muzyczne tła, dwie osoby żyjące osobno i Albarn jako narrator, który tym samym wspomina swoje heroinowe czasy. O ile pierwsza część "You" jest bardziej statyczna, tak "Me" po prostu miażdży swoją wrażliwością, zwłaszcza na wysokości refrenu, za pomocą swojej pięknej kody i niemal życiowo uniwersalnego "You can blame me (...)/When the twilight comes/All goes round again", które, gdy wchodzi, praktycznie wywołuje ciarki swoją przestronnością w brzmieniu. Który to już mocny punkt tej płyty?
Na "You & Me" można by było spokojnie przestać wymieniać, bo poza wypełniaczem "Seven High", skądinąd bardzo ładnie zagranym (ale jednak wypełniaczem), nie ma tu słabych momentów. Dlatego "Photographs (You Are Taking Now)" wgniata głębokim basem, aurą niedopowiedzenia i skojarzeniami z Jamie Woonem, "The History of a Cheating Heart" podtrzymuje tylko melancholijny wydźwięk płyty, a "Heavy Seas of Love" to perfekcyjne zamknięcie Everyday Robots. Z gościnnym udziałem Briana Eno, który tutaj "robi różnicę", Damon Albarn nagrał prawdziwego kolosa, utwór-perłę z pięknym gospelowym chórem w refrenie jako promykiem i smętnym brytyjskim zawodzeniem, okrytym równie brytyjską mgłą smutku (klawisze na 2:56 i kolana się uginają, wspólny śpiew Albarna i leytonstone'owskiego chóru i słuchacz na kolanach już klęczy).
Żałuję, że nie było mnie w 2013 roku na sopockim molo, gdy Damon z kolegami rozbijali się w lipcowy wtorek, w przededniu gigu w Gdyni. A Everyday Robots? Chyba najlepsza płyta, jaką Albarn nagrał nie pod szyldem Blur. Zawiera więcej "przebojów" niż The Good, the Bad and the Queen (czytaj: nie nudzi tak momentami), jest bardziej przystępny od Kinshasa One Two, a przez to bardziej uniwersalny. No i właśnie to określenie - uniwersalny. Everyday Robots to album niewyobrażalnie życiowy. Pocztówka z ubiegłego stulecia. Bo takich płyt się zbytnio nie nagrywa. A Albarn pokazuje, że stanął w miejscu, ba, on się nawet cofnął. Ale w dobrym znaczeniu. Puszczając oczko tym, którzy mkną do przodu, on mówi "dobrze mi tak, jak jest".
9
Piotr Strzemieczny
Warto dodać, że już 29 czerwca będzie okazja, aby zobaczyć Damona Albarna na żywo. Autor opisywanej wyżej płyty przyjedzie do Poznania i wystąpi w ramach Festiwalu Malta. Będzie to jedyny koncert Brytyjczyka w ramach trasy promującej Everyday Robots w Polsce.
Recenzja, choć do bólu stronnicza jak najbardziej na wieeelkie TAK! Jak tu nie kochać tego tak bardzo utalentowanego geniusza ze złotym zębem na przedzie? :)
OdpowiedzUsuń