sobota, 21 marca 2015

RECENZJA: Cheatahs – Sunne EP




WYTWÓRNIA: Wichita
WYDANE: 23 lutego 2015

Shoegaze'owych płyt corocznie wydaje się w setkach lub tysiącach. Jedne są lepsze, drugie gorsze i nie warto ich słuchać, a warto się pastwić w recenzjach. No tak, to fakt, zdanie tak oczywiste, jak oczywistym było przereklamowanie The Conjuring, że to taki super-straszny-horror (CHOCIAŻ ZŁY NIE BYŁ). Cheatahs w 2014 roku wysmażyli swój debiutancki album, którym, no cóż, wypromowali się perfekcyjnie. A wszystko dlatego, że mimo powrotów wielkich tego gatunku (a to My Bloody Valentine, a to umarlaki z The Jesus and Mary Chain, a to znowu Ride), potrafili dotrzeć do ludzi, rządnych nie tylko świeżości, ale przede wszystkim dobrej muzyki. Bo Cheatahs byli jak taki powiew nowości. I nawet jeśli sporo jest składów z rozkręconym delayem, to londyński kwarter jakoś tak umiał się wyróżnić (i miał bardzo dobrą prasę, nie da się ukryć). 

Mało osób wie, bo Cheatahs wypłynęli na fali swojego przebojowego albumu, że Anglicy mają na koncie już kilka epek - dokładniej dwie. W 2012 roku stawiali pierwsze poważniejsze kroki za sprawą Sans i Coared, a zwieńczeniem tych prób było własnie ubiegłoroczne Cheatahs. Sunne to czwarta płyta zespołu, trochę rozwojowa w ich przypadku, trochę jednak stagnacyjna. Taka zagwozdka mała. Co ciekawe, Cheatahs trochę tutaj jednak kombinują, dodając do swoich nagrań nieco wypaczonych dźwięków. Cała epka to trochę mariaż takiego tradycyjnego shoegaze'u (standard) z dream popem (standard razy dwa). Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo to w końcu dwa gatunku tak blisko siebie leżące, że niemal Kaliningrad i Litwa na mapie, ale Cheatahs postanowili zadać kłam małżeńskiej nudzie, stawiając na flirt (ojej!). A flirtem będzie urozmaicenie brzmieniowe. O co chodzi? O te kakofoniczne dźwięki, o romans z psychodelicznym, kwaśnym popem i manipulację, o, chociażby jakością gitar czy taśmowych loopów. Z jednej strony czujemy, że to ten sam skład, z drugiej słyszymy, że ten zespół puszcza do nas takie oczko komika. 

W otwierającym epkę i zarazem tytułowym utworze na pierwszy plan wysuwają się te zapętlone gitary, które brzmią, jakby po nagraniu kasetę kilka razy przegrywano na kiepskim recorderze lub po prostu coś się spieprzyło. Nie jest to minus, bo całość wypada niezwykle ciekawie i, co tu dużo gadać, uroczo. Do tego dochodzi melodia, którą równie dobrze mogliby nagrać Violens i w sumie powinni nagrać Violens. Dreampopowy highlight, nie bez powodu zespół wziął go na kawałek promujący wydawnictwo. Co interesujące, „Sunne” niejako odcina się od tej charakterystyki kojarzonej z debiutem. Brakuje może tych chaotycznych riffów, tych ciężkich riffów z debiutu, ale, no cóż, co tam. Ten sielankowy kontynuuje „Campus”, chociaż Anglicy już powoli zaczynają podkręcać efekty. W refrenie gitara nerwowo pojękuje, perkusja nabija mocniejsze tempo, jednak to ta muzyka, niby jak z baśni, nieco miesza i rozwiewa hałaśliwą atmosferę. I kiedy w końcu następuje „Controller” wiemy, że coś się dzieje. Z jednej strony jest to zasłuchanie się Tame Impala (pop na kwasie), z drugiej otrzymujemy powrót do Cheatahs, zwłaszcza w momencie zmiany tematu i puszczenia wodzy noise'owej fantazji. A „No Drones”? Zamykający Sunne utwór w końcu przenosi słuchaczy do starych, dobrych czasów pełnych jazgoczących gitar, nierównomiernego tempa, a przy okazji mocno chwytliwej melodii i... zacieśniających atmosferę epki. Fajne zakończenie, miły powrót do większej kakofonii.

No dobra, co do tego The Conjuring, to film nie był taki zły. Momenty były, jak ta migawka dzieciaka w pozytywce, stopy wisielca na drzewie i ten ogólny lęk Very Farmigi (rany, jaka ona śliczna), która, jak wszyscy wiemy, a ja nie rzucam spojlera, była medium i wyczuwała złe moce. A Sunne EP? To miła płyta, ale wydająca się chyba próbą pociągnięcia sukcesu Cheatahs.

6

Piotr Strzemieczny

POLECAMY LEKTURĘ:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.