poniedziałek, 8 grudnia 2014

ZALEGŁOŚCI RECENZENCKIE #1: Cheatahs, Liz, The Caribbean


Przyszedł grudzień, koniec roku zbliża się wielkimi krokami, zatem... Powoli nadrabiamy zaległości recenzenckie. Kilka słów o albumach wydanych w mijającym roku. Cheatahs, Liz oraz The Caribbean. Recenzuje Tomasz Skowyra.



Liz - Just Like You EP
27 lutego, Mad Decent / Jeffrees

Szykuje się rewelacja na skalę Kitty, co w obecnym marazmie albumowym cieszy jeszcze bardziej. Autorka epki Just Like You, podobnie jak rudowłosa (choć ostatnio była zielonowłosa, a teraz chyba stanęło na blondzie, ale ręki nie dam sobie uciąć), również otacza się całą gromadą młodych, zdolnych i mało znanych producentów, którzy kleją dla niej kapitalne, idące z duchem czasu, zażerające podkłady. Czy jest to gumowa roszada samplowymi wokalami jak ta w „Y2K”, podbita jungle'ową pętlą i krystalicznymi padami „Say U Would” czy ukierunkowany w bardziej taneczne rejony, house'owy banger „All Them Boys”, to zawsze cała ekipa wychodzi ze wszystkiego z gestem zwycięstwa. A wyliczyłem teraz trzy pierwsze numery, nie wchodząc w kwestie ostatecznego wartościowania. Pozostałe numery też błyszczą świeżością i popową bryzą, bo i „Don't Say” i „Do I Like You” czy kończący całość „Turn Around” można słuchać w kółko. A dodatkowym, może niepierwszoplanowym, ale jednak bardzo istotnym czynnikiem świetności Just Like You jest postać samej Liz – obdarzonej kapitalnym wokalem dziewczyny, która z miejsca została porównana do takich sław jak Mariah Carey(?) i Cassie. Jakby na to nie patrzeć, epka wyszła jej znakomita. Tylko czekać na dalszy rozwój wypadków.[7.5]

The Caribbean - Moon Sickness
18 lutego, Hometapes

Jakże ciężko o płyty w podobnym klimacie! Clientele już jakiś czas niczego nie wydali, Sea And Cake wypuścili ostatni album 2 lata temu, a od mistrzowskiego debiutu projektu Thief minęło już lat 7! Tym bardziej cieszy, że pojawiło się coś takiego jak Moon Sickness – płyta w umiejętny sposób godząca leniwą atmosferę z dość wyrafinowanym zestawem melodycznych i harmonicznych sekwencji. Wystarczy rzucić muzycznym okiem na „Imitation Air” – swobodna impresja przywołująca najbardziej kojące momenty (których jest przecież bez liku) Oui. Zresztą „Jobsworth” i tytułowy podniebny pejzaż również stoją blisko poetyki ansamblu Sama Perkopa. Z kolei „I Haven't Giving Up Hoping” podąża w stronę stylistki nakreślonej przez Saschę Gottschalka na Sunchild. Podobnie jak „The Chemistry Sisters”, który wraz z „Sixteen Kingdoms” wpada w krąg zarysowany przez The Notwist circa Neon Golden, z tą jednak różnicą, że krąg ten został odrysowany gdzieś na słonecznej plaży pośród leżaków, z których łatwo dostrzec spokojnie falujące morze. Tak, The Caribbean nagrali jedną z najciekawszych tegorocznych płyt, co na tle pierwszego kwartału 2014 nie było takie trudne. Choć mieli konkurentów w postaci Real Estate, których Atlas jest faktycznie bardzo dobrym i udanym longplejem, ale w starciu z Moon Sickness przegrywa chyba na każdej płaszczyźnie. A to już o czymś świadczy.[7]

Cheatahs - Cheatahs
11 lutego, Wichita Recordings

Wydawałoby się, że w obecnej epoce shoegaze jest już tylko martwym reliktem lat dziewięćdziesiątych. Ale najwyraźniej tak wcale nie jest, bo skoro co jakiś czas wychodzą świetne rzeczy w tym duchu (choćby m b v, ostatni mini-album Ringo Deathstarr Gods Dream czy single Yuck). Kolejnymi, którzy gapią się w buty i przy okazji wycinają zajebiste kawałki są chłopaki z Cheatahs. Naparzają równo, a słychać w nich i Slowdive, Ride, pewnie jakiś Supergrass, a takie numery jak tonący w grząskim przesterze „IV” czy zwieńczony ambientalną kodą „Kenworth” mają coś na pewno ze starego My Bloody Valentine, myślę tu o epce You Made Me Realise i Isn't Anything („Leave To Remain” to niemal mimikra „When You Wake”). Z kolei w „Fall” słychać echa (dalekie, ale jednak słychać) Cocteau Twins, oczywiście zanim nie wkroczy cała kawaleria shoegaze'owych gitar. Fajnie się tego słucha, widać, że goście mają pojęcie i raczej wiedzą, co robią, a to już sporo. Ogólnie mówiąc, Cheatahs to ostre, brutalne nakurwianie (no może bez przesady, ale jednak jest agresywnie) z kilkoma delikatniejszymi momentami, co naturalnie wychodzi wszystkim na dobre. Bardzo udany krążek, nieaspirujący do miana jakiegoś niekwestionowanego arcydzieła, ale kilkanaście razy można przesłuchać bez cienia znużenia. I tak ma właśnie być.[7]

***

Tomasz Skowyra  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.