wtorek, 17 lutego 2015

RECENZJA: Marika Hackman - We Slept At Last



WYTWÓRNIA: Dirty Hit
WYDANE: 16 lutego 2015

Gdyby policzyć, ile razy pisałem tutaj (i na fejsbuczku też), jaką dobrą artystką jest Marika Hackman, świat mógłby już się zapaść od tych pochwał. Bo prawda jest taka, że odkąd przypadkowo kiedyś tam (w 2012 roku) wpadłem na tę debiutancką i darmową epkę z coverami, coś we mnie drgnęło. Piosenki, choć może wybrane niezbyt twórczo, ba, raczej w sposób oklepany (Nirvana, Warpain, The Knife), w aranżacjach Mariki po prostu urzekały, zyskując nowego życia. Pozostawał jednak lekki strach, że młoda piosenkarka i gitarzystka pozostanie tylko jednorazowym epizodem spośród wszystkich tych folkowych artystów, którzy od jakiegoś czasu pojawiają się, by za chwilę zniknąć.

Potem przyszedł rok 2013, rok niesamowicie płodny, jeśli chodzi o muzyczne dokonania Hackman. Dwie epki, dwie bardzo mocne płyty potwierdziły talent Mariki. That Iron Taste i Sugar Blind pokazały, że o przypadku nie może być mowy, a w tej filigranowej Angielce spoczywa niesamowity bagaż smutku i siły. Smutku, bo jej piosenki kipiały od melancholii. Siły, bo jej głos z miejsca zniewalał, sprawiając, że o Hackman można było mówić jak o nowej nadziei brytyjskiego folku.

Potem pojawiło się kolejne miniwydawnictwo, Deaf Heat i na pierwszego długograja trzeba było czekać. Do niecierpliwości doszły wypieki, gdy Marika Hackman zaprezentowała premierowy utwór z We Slept At Last. Już pierwsze takty „Drown” sugerowały, że o klapie nie będzie mowy, że pochodząca z Londynu artystka naprawdę zasługuje na miano artystki, a jej muzyka wkroczyła na salony folkowego Premiership, co zresztą potwierdzał każdy kolejny udostępniany utwór. Bo Marika, razem z jej wydawcą Dirty Hit, wpadli na pomysł, by w ostatnich przedpremierowych dniach nieco podkręcić atmosferę. Stąd codziennie otrzymywaliśmy następną piosenkę z płyty (to było dość męczące, tak codziennie pisać o nowym utworze) wzbogaconą unikalnym zdjęciem (to mi się kojarzy z debiutem Sonia pisze piosenki, gdzie do każdego kawałka też przygotowano indywidualną fotę. Tak, wiem, zero skromności, ale pomysł mieliśmy w fyh!records genialny). My tu jednak gadu-gadu o pierdołach, a We Slept At Last czeka w całej swojej świetnej okazałości.

Tak, świetnej, nie ma pomyłki, bo debiutancki długograj Hackman w pełni zasługuje na ten przymiotnik, dlatego powtórzę: We Slept At Last jest świetnym albumem. Tu nie ma słabych momentów, nie ma złych melodii, miernych wokali czy czegokolwiek negatywnego. Zero. Żadnej fałszywej nuty i braku pomysłu na „muzyczne ja” Mariki. Jej utwory od pierwszej autorskiej epki cechowała wysoka świadomość własnych umiejętności i ta niezwykła pewność siebie przeplatana z artystyczną wrażliwością. Bo sięgnąć po folk i nagrać akustyczne gówno potrafi każdy, a my w Polsce wiemy o tym najlepiej (jednorożcowy bobi czy Karolina o orientalnym nazwisku chociażby), a przygotować kilkanaście oddychających pełnymi płucami utworów to niezła sztuka. Hackman się udało, dwanaście perełek wybrzmiewa, tworząc uroczą, melancholijną i spójną całość.

Momenty, rzecz jasna, są. Ale nie momenty w rozumieniu „chwile pozytywne”. We Slept At Last zawiera masę smaczków, które przykuwają uwagę, oddziałują z niemal hipnotyzującą siłą czy też wpadają w ucho już przy pierwszym odsłuchu. To może być gitarowa solówka składająca się zaledwie z dwunastu pojedynczych dźwięków nut, może być specjalnie strzelona niepasująca struna. To może być wydłużona partia organów czy tylko lekko ściszony głos Mariki czy gwałtowne podkręcenie akcentu. To może też być zwolnienie tempa, ledwie wyczuwalne zawahanie. Te momenty, te smaczki, w połączeniu z po prostu genialnym zmysłem aranżacyjnym, budują ten album od fundamentów aż po strych.

Rozpoczynający wszystko „Drown” wita lekkim elektronicznym pogłosem we wstępie, towarzyszącym delikatnej gitarowej grze Hackman. Perkusja pojawiająca się gdzieś w środku pełni tylko rolę dodatku, cała siła utworu opiera się na gitarze, śpiewie i połyskujących gdzieś w tle organach. Spokojne i melancholijne otwarcie We Slept At Last stanowi przedsmak przed pozostałymi nagraniami. W „Before I Sleep” urzekają niemal rozklekotane kościelne organy, łagodny fingerpicking i to wyraźne zaznaczenie slide'ów na gryfie, ludzki pierwiastek gry na gitarze, czynnik tak krytykowany w przeróżnych szkołach muzycznych („zmieniaj te akordy bez wyraźnego zaznaczania!” krzyczeli nauczyciele). Standardowo u Mariki, mamy wzloty i upadki. Nie w formie, ale te nastrojowe. Śpiew spada niemal do poziomu szeptu, instrumenty praktycznie zamierają, by za chwilę uderzyć w słuchacza ze zdwojoną siłą - melodie nabierają przestronności i świeżego powiewu. Coś jak muzyczna nirvana, poczucie wolności. Takie uczucia towarzyszą „Before I Sleep”, po którym następuje pierwszy poważny kandydat do singla roku. „Ophelia” kojarzyć się może z „Cinnamonem” z Sugar Blind. To ta sama linia melodii, podobny śpiew, choć „Cinammon” (najładniejszy w wersji akustycznej) dźwigał większy bagaż muzycznego smutku, bo tekstowo to właśnie „Ophelia” mieni się łzami słów. Wystarczy się wsłuchać, by wyłapać smutno wyśpiewywane przez Marikę I am holy now the water's hit me/Broken from your spell, a Cause I was on my hands and knees/Bending at the heart of me porusza dogłębnie. 
„Open Wide” to jeden z tych utworów Hackman, gdzie wspomniany wyżej moment nadaje kompozycji wyjątkowego blasku i przy okazji jeden z tych, które zdradzają powody sięgnięcia przez Marikę po utwór Nirvany przy Free Covers EP. Dam sobie włosy obciąć, że ta mroczna gitara to efekt słuchania Kurta Cobaina za młodu (a nie frajerskich Mumford and Sons). A smaczek? Te dwanaście dźwięków, dwanaście prostych uderzeń o struny (w sensie: motyw, bo powtórzono je przecież zaraz) przed samym What's your favourite game to play/Lying on your back all day? Ten krótki przerywnik buduje cały utwór, napędza go skutecznie, by w refrenie całkowicie zwolnić obroty. Przy okazji „Open Wide” mógłbym napisać, że ten utwór rozpoczyna n-utworową sagę wybijającą się ponad pozostałe kompozycje. Mógłbym, ale to byłoby nadużycie, bo i „Open Wide”, i następujące po nim „Skin” z z pięknym rosnącym przejściem na wysokości A searing pulse I'm a fever in your chest/The burning sun I'm west, które swoim smutnym wydźwiękiem po prostu łamie serce. Umiejętność skomponowania takiej melodii to nie lada sztuka i świadczy o klasie Hackman. Do tej piosenki słowo „piękno” pasuje jak ulał. Mała ciekawostka, to nie jest nowy utwór, jakiś czas temu Marika wykonywała go razem z Sivu. 

W każdym tekście poświęconym Marice praktycznie zawsze wspominałem o porównaniach do Laury Marling. Podobno obie się ze sobą nieźle kumplują, co by mnie w ogóle nie dziwiło, biorąc pod uwagę samą folkową arenę w Wielkiej Brytanii. Natomiast już „Claude's Girl” to wokalne odniesienia do starszej koleżanki po fachu. Hackman tak zbliża się barwą głosu do Laury, że faktycznie można by było się pomylić. A sama piosenka to podróż w stronę bardziej chamberowej odsłony folku. Ta melodia brzmi staroangielsko, ten staranny i tajemniczy fingerpicking, w połączeniu z rozmarzonym nuceniem między zwrotkami hipnotyzuje. A niech mnie, dałbym „Claude's Girl” do soundtracku The Pillars of the Earth. Nie słabiej wypadają pozostałe nagrania. „Animal Fear” wyróżnia się bijącą zewsząd radością, tak rzadko spotykaną w piosenkach Mariki. „Monday Afternoon” z kolei zachwyca przebijającymi się w tle smykami i fletem w roli głównej, „Undone Undress” to chyba najcięższa kompozycja na We Slept At Last - zarówno tekstowo (Here's my body, I am undone Let them have me, let them come), wokalnie (dramatyczne zniżenia głosu Mariki), jak i muzycznie. I zamykający płytę „Let Me In”, gdzie refren wygrywa wszystko przez sam sposób śpiewania (I could be the light/Blaze my own damn trail and you'll follow To a cruel, hard heartland I'm a cruel, hard heartland).

Ocena, którą postawiłem na samym dole, jest bardzo wysoka. To z jednej strony podsumowanie dotychczasowej działalności Hackman, zarówno na We Slept At Last, jak i wcześniejszych minialbumach, bo każda kolejna płyta pokazywała, jak ta młoda jeszcze Angielka kształtowała się kompozytorsko. To też pewnego rodzaju granica wyznaczająca minimalny poziom jej przyszłych nagrań. Bo po tak dobrej płycie, takim zaakcentowaniu swojej pozycji w wielkim muzycznym świecie, nie wypada Marice nagrać w przyszłości albumu słabszego niż ten. 

8.5

Piotr Strzemieczny


POLECAMY LEKTURĘ:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.