piątek, 23 listopada 2012

Recenzja: Marika Hackman - "Covers EP" (2012, własne)

Marika Hackman - folkowe objawienie z Londynu.










Jakieś dwa i pół koła fanów na Facebooku, a większość materiału zamieszczonego na soundcloudzie to covery. Marika Hackman może i jeszcze nie należy do grona wykonawców znanych, ale ma do tego predyspozycje. Jej autorskie utwory nie biją innowacyjnością, niesamowitym pomysłem czy bogatymi aranżacjami. To po prostu smędny wokal i – przeważnie – tylko akustyczna gitara. Pochodząca z Londynu songwriterka niedawno wydała epkę z coverami. Fajnymi, ciekawymi.

O ile o można by marudzić, że sam wybór kompozycji na Covers EP nie powala i jest raczej tendencyjny (Warpaint, Nirvana, The Knife…), o tyle już sam pomysł na aranżacje może wzbudzać podziw. Fanem Warpaint nie byłem i nie zapowiada się, żebym został, ale nagrania oczywiście znam, więc problemu z porównaniem nie było. I biorąc pod uwagę oryginał oraz wersję Mariki, lepiej wypada cover. Może nie jakoś dużo lepiej, olśniewająco lepiej, ale lepiej. Jest przede wszystkim ciężej i o większym natężeniu melancholii, z której „słynie” (o ile można używać takiej terminologii) twórczość Hackman. „Burgundy” znalazło się na wydanej w 2008 (albo 2009, zależy jak patrzeć) debiutanckiej epce Warpaint i nadal jest to jeden z ciekawszych utworów kalifornijskiej formacji. I tak, jak oryginał wybrzmiewał przestrzennie, luźno i z pewnym przytupem, tak Marika zamknęła tę piosenkę w czterech ścianach swojego pokoju, przygasiła światła i po prostu nagrała, wkładając do wykonania masę odczuwalnego smutku.

Słuchając „Lithum” każdy ortodoksyjny fan Nirvany przeżegna się pięć razy, osiem razy zastuka w rynnę i szybko wyłączy odtwarzacz, krzycząc przy tym, że „profanacja”. Jasne, słuchając wersji nirvanowskiej i tej Mariki widać, że ten grunge’owy pazur gdzieś się zatracił, że to nie Nirvana (to chyba dobrze?), i w ogóle że jakieś dziwne te bębny w tle – niby bez wyrazu, ale jednak coś w nich jest. Przede wszystkim ich wydźwięk – przytłumiony, tajemniczy i mroczny, iście plemienny, znakomicie współgrający z łagodnym, ledwie wyczuwalnym chórkiem w tle.

Z tymi kawałkami, które Marika wybrała na swoją epkę mam pewien problem. Kwestię Warpaint już wytłumaczyłem, drugi aspekt to The Knife, którzy nigdy nie przekonali mnie do siebie, a dodatkowym minusem były i głos, i maniera Karin Dreijer Andersson, zarówno w przypadku The Knife, jak i solowego Fever Ray. Dlatego „Marble House” utrzymane w tej folkowo-noirpopowej odsłonie, wypełnionej i lamentem w śpiewie, i przygnębieniem w muzyce, może się podobać. Słuchając nagrań Mariki Hackman, tej jeszcze młodej singer/songwriterki, moje skojarzenia oscylują gdzieś w okolicach Laury Marling, Anny Calvi czy, spoglądając chociażby na nasz rodzimy grunt, Asi i jej Kotów. Ta epka nie powala na kolana, nie pokazuje wielkich gór, ale jest ładna i – w połączeniu z niedawno wydanym singlem „You Come Down / Mountain Spines” – daje nadzieje na świetlaną folk-przyszłość.

6.5

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.