poniedziałek, 1 grudnia 2014

RECENZJA: The Drink - Company




WYTWÓRNIA: Melodic Records
WYDANE: 1 grudnia 2014
KUP: sklep Melodic (CD / Vinyl / Deluxe)

Dwanaście utworów. Przynajmniej połowa mogłaby hulać w najlepsze w tych naszych rodzimych rozgłośniach, które niby to promują dobrą muzykę z segmentu niezależna. Dodajmy do tego pierwszy singiel, który okazał się być niezłym przebojem oraz drugi utwór, który w niczym nie ustępował temu pierwszemu. O pierwszym, „Microsleep”, pisaliśmy w formie newsa i czegoś na wzór „musisz poznać ten zespół” (choć przecież nie prowadzimy takiego działu), drugi - „Wicklow” - znalazł się na naszej tablicy fejsbuczkowej, bodajże. Oba są na tyle dobre, że The Drink powinno się nazywać w mediach „tegorocznym objawieniem” lub też „pretendentem do najciekawszego debiutu roku”. Czy tak będzie, okaże się pod koniec grudnia/gdzieś w styczniu. Póki co - mało mówi się i pisze o The Drink. Czas to zmienić.

Choć oczywiście nic się nie zmieni, a to źle i niedobrze jednocześnie, bo Company to jedna z lepszych płyt wydanych w bieżącym roku. Pewnie, jasne, to wszystko już było zagrane w segmencie indierockowym, zwłaszcza jeśli popatrzy się na te składy, które w swoich szeregach mają dziewczynę na wokalu. I nawet już nie patrzmy na te formacje złożone tylko i wyłącznie z dziewczyn, bo to w tym momencie nieważne. Liczy się muzyka, powiadają, więc skupmy się na na tych dwunastu kompozycjach budujących debiutancki album The Drink, ale wcześniej kilka słów o samym zespole i jego historii.

Najpierw były epki, nagrane i wydane własnym sumptem, podrzucone do dystrybucji w jednym ze sklepów Rough Trade w Londynie. W jednym z takich sklepów znalazł się Andy Moss, właściciel Melodic Records, który wpadł do RT na zakupy/plotki/przegląd katalogu/wyłapanie nowości (niepotrzebne skreślcie sami). Między płytami Andy znalazł jeden z egzemplarzy do-it-yourselfowej epki The Drink. Wziął ją, posłuchał i... wybrał się na pierwszy możliwy gig zespołu w Londynie. I tak oto dwóch Anglików i jedna Irlandka dostali się do stale rozwijającej się rodziny Melodic Records. Wyszło chyba z pożytkiem dla obu stron - trio zyskało rozgłos (no, umówmy się), a label dobrego artystę (nie oszukujmy się). Company to zbiór wcześniejszych nagrań The Drink, tych z epek, których dziś już nigdzie nie kupimy, dwanaście utworów napędzanych przez magiczny i uwodzicielski głos Dearbhla Minogue, raz niski, drugi raz z kolei sięgający ostatnich pięter Burj Khalifa. I na tym zbudowane są piosenki The Drink w głównej mierze - uroczej barwie Dearbhli i, co równie istotne, chwytliwych melodiach, za które odpowiadają Daniel Fordham i David Stewart. Bo te melodie bardzo fajnie balansują na granicy tego klasycznego indie rocka ze Stanów, sixtiesowego summer popu z Zachodniego Wybrzeża i chwytających za serca ballad. Nie zapominajmy też o momentach noise'owych, kiedy zespół postanawia trochę pohałasować. 

Takie jest właśnie Company - bardzo zróżnicowane, choć obracające się wokół jednej osi, wokalu Minogue. To on napędza piosenki, on zmusza słuchacza do skupienia. On wpływa na percepcję wszystkich nagrań, on wywołuje emocje. Choć czasem wydaje się, że ten śpiew zahacza lekko o fałsz, o żadnym roztrojeniu nie ma tu mowy. Nawet gdy wyciągane są wysokie partie (w melodyjnej i bardzo rytmicznej balladzie „Microsleep”, w słodkim i uroczym „Bantamweight”, w radosnym i lekko freakowym ze względu na perkusję „Desert”), wszystko brzmi tak, jak brzmieć powinno. Z duszą. The Drink zanurzają się tym samym w odmętach muzycznej melancholii, by innym razem wyskoczyć z na swój sposób przebojowymi, gówniarskimi/naiwnymi w swoim wydźwięku kompozycjami („Playground”, „Demo Love”). Za każdym razem efekt jest więcej niż zadowalający, a rola każdego z członków zespołu jest nie do ocenienia. 

Z tą muzyczną duszą nagrań na Company jest więcej. W większości przypadków jednak da się wyłapać to, co w indierockowych piosenkach jest nieuniknione - zapożyczenia. Dlatego usłyszymy tutaj wpływy The Smiths (gitara w „Fever”), Vivian Girls/Dum Dum Girls/Warpaint („Wicklow” czy „Haunted Place”), a nawet i romantyczne skojarzenia z Galaxie500 („Dead Ringers”). Ale będą to tylko inspiracje, bo The Drink przygotowali naprawdę solidny debiut. 

8

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.