sobota, 29 listopada 2014

RECENZJA: Jakob - Sines




WYTWÓRNIA: The Mylene Sheath
WYDANE: 21 października 2014

Post-rock, jaki jaki jest, każdy wie i widzi. I wiedzą też ci, którzy go nie słuchają na co dzień, którzy nigdy go nie słuchali oraz te osoby, które go wielbią w dosłownie każdej postaci. Dla niektórych jest to muzyka przebrzmiała, nudna, w której dokonano już wszystkiego i z której już nic się więcej nie wyciśnie. Dla innych jest to novum - coś innego, niespotykanego wcześniej i zarazem pięknego. A jeszcze kolejna grupa podchodzi do post-rocka sceptycznie, bo dobrych płyt się nie odrzuca, a złymi się gardzi.

Sines zaliczymy do tej pierwszej. Choć tracklista może nie powala ilością tytułów (7), to jeśli zliczy się czas trwania utworów, buduje nam się post-rockowy kolos. I tak rzeczywiście jest, bo Nowozelandczycy powrócili po ośmiu latach od wydania Solace w naprawdę mocnym stylu. Powód? Tu wszystko gra tak, jak powinno. Gdzie należałoby wstawić smyki, tam Jakob je umieścili („Emergent”), gdzie perkusja powinna brzmieć monotonnie i hipnotycznie, tam tak jest (jak w długim wstępie w „Magna Carta”). A jeśli post-rockowe trio zdecydowało się rozkręcić swoje piece i pobawić się przesterami („Resolve”), to wybuch tych muzycznych emocji musi robić na słuchaczach wrażenie.


Imponujące jest, jak Jakob grają na uczuciach swoich fanów. Tych siedem utworów potrafi wywołać ogromne poruszenie, zwłaszcza gdy odtwarza je się z podkręconą głośnością. Każda kompozycja buduje swój odrębny świat, każda nastraja w odpowiedni sposób. Chaos miesza się ze spokojem, hałas walczy z ciszą. Gitary toczą pojedynek ze skrzypcami, a perkusja? Perkusja nadaje każdej piosence odpowiedni rytm, odpowiednio ją zwalniając lub przyspieszając. Rozdygotane brzmienie gitary pulsuje w tle, tworząc niesamowitą przestronność. Gdy słucha się „Resolve” czy „Magna Carta”, ma się wrażenie, że to jak sięganie gwiazd. 

Na Sines nie ma mowy o nudzie czy wtórności. To znaczy... pewnie, to wszystko już wcześniej było zagrane przez inne post-rockowe składy, ale Nowozelandczycy naprawdę nie mają się czego wstydzić. Ich muzyczna wizja to niekończące się wzloty i upadki, stała zabawa natężeniem hałasu. Co warto podkreślić, ciekawym rozwiązaniem było całkowite pominięcie perkusji w „Emergent” i postawienie na pełne lamentu smyczki oraz gitary. Bodaj jeden z najlepszych momentów na płycie. 


6.5

Kacper Puchalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.