Mateusz Romanoski bierze "pod lupę" wydawnictwa znane i te mniej znane. W pierwszej części "Popłacz razem z nami" opisuje... A zresztą zobaczcie sami.
Chuck Bass - EP
It’s sad and beautiful world: te otwierające
ten krótki, pięknie wydany na kasecie minialbum słowa mogłyby spokojnie robić
za jego recenzję. Zeszłoroczna epka tego niemieckiego składu, dopełniona niedawno
bardzo udanym splitem ze Vi Som Älskade Varandra Så Mycket, to jedne z
najciekawszych rzeczy, które wyrzuciła z siebie fala emo-renesansu. Chuck jedną
nogą tkwi gdzieś w okolicach penetrowanych wcześniej przez Amandę Woodward, a
drugą stoi obok wczesnych nagrań At The Drive-In (kiedy gitarzysta gra bardziej
cięte partie). Co wyróżnia ten zespół, to odrobinę brutalniejsze niż w
przypadku wyżej wymienionych oldschoolowo-screamowe podejście wokalne i zimno falowe
zboczenia basisty (które słychać chociażby w otwierającym całość „Resan till
Sachalin” i „The days are Just packed”). Tekstowo, dosyć typowo dla tego typu
grania, mamy cały emocjonalny pejzaż, chociaż nie obyło się bez romantycznej
ironii w ostatnich linijkach „Free cake! Free cake! No cake. No cake”. Można
się zżymać, że nic nowego pod słońcem, ale na tym króciutkim wydawnictwie
znalazło się wystarczająco dużo jarających fragmentów, żeby z chęcią do niego
wrócić. W momencie, kiedy takie brzmienia wracają pod strzechy, to już dużo.
ГРУНТ – ГРУНТ
Jeśli jakkolwiek obiła wam się o uszy
nazwa JARS, rosyjskiego składu wynoszącego pełnymi garściami inspiracje z
amerykańskich garaży z lat dziewięćdziesiątych, to teraz możecie się przekonać,
co ich wokalista i gitarzysta robi po godzinach. Uczy się matematyki od
Albiniego. Pod potworną okładką, z której straszą brzydcy ludzie i robaki
niszczące planetę ziemię (chyba, że ta kulka jest czymś innym) z nazwą grupy,
kryje się chropowata, surowa, nagrana w pełni na żywo muzyka. Chociaż prym
wiodą łamańce w duchu Shellac, znajdą się też motywy około stonerowe i
absurdalne, cyrkowe partie, których nie powstydziłby się nasz rodzimy Ed Wood.
Dużo przesterów i charczących wzmacniaczy.
Backseat
Lover - One for my Mom,one for my Dad, one for my Love & for time that is already dead
Hardkorowcy lubią czasem chwycić gitarę
akustyczną i pokazać swoje wrażliwe oblicze (jak w przypadku City and Colour Dallasa Greena z
Alexisonfire). Wiadomo to nie od dziś. Podobne zboczenie ma krzykacz rosyjskiego
WLVS, którzy zagrali najbardziej wkurwiony koncert, jaki miałem przyjemność
oglądać w tym roku (mało prawdopodobne, żeby ktoś ich przebił w tej
dziedzinie). Chłopak nagrał cztery numery (o czym są, wiadomo już po
przeczytaniu tytułu epki) - delikatne, bardzo w stylu amerykańskiego folku.
Wyjątkiem pozostaje ostatni utwór, w którym pobrzmiewa punkowy feeling,
przywodzący na myśl Joe Strummera z The Mascaleros.
Baton Rouge - Totem
Mógłbym się na typów pogniewać za nazwanie
epki/dwóch utworów Totem, bo Totemy są tylko jedne i mają jedną z najlepszych
piosenek świata („Nad Zalewem”), ale nie pogniewam się, bo to naprawdę ładne
rzeczy. Gdzieś w połowie drogi między garażem a koledżem. Gdyby nie wciśnięte
przestery, byłoby to bardzo w duchu post-sunnydayrealestate’owskiej twórczości
Jeremy’ego Enigka. Muzycznie i brzmieniowo, bo wokalnie mamy raczej do
czynienia z podkurwionym sąsiadem, który wylewa żale po ośmiu godzinach pracy, niż
zamyślonym elfem z wysokim głosem.
przygotował Mateusz Romanoski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.