niedziela, 20 kwietnia 2014

RECENZJA: Pharrell Williams - G I R L




WYTWÓRNIA: Columbia/SONY
WYDANE: 3 marca 2014

Najnowszy album Pharrella, obok 20/20 Justina Timberlake'a, był chyba najbardziej wyczekiwaną ostatnimi czasy premierą. No dobra, było jeszcze Daft Punk, był Dawid Bowie, było wiele innych spektakularnych powrotów i jeszcze większych upadków. Williams w tym gronie chyba jako jeden z nielicznych nigdy nie zszedł poniżej wysokiego pułapu, jaki wyznaczył sobie już na początku przygody z muzyką. Zwyczajnie nie wypada się chyba kłócić z faktem, że czego Pharrell nie tknie, zamienia w złoto (a nawet złotą płytę!). Zapomnijmy jednak duet z Thicke, odłóżmy na bok wyświechtane już do granic „Get Lucky”, zostawmy produkowane przez Williamsa Bangerz Miley Cyrus. Skoncentrujmy się na materiale zebranym na G I R L, bo zdecydowanie jest tu czego słuchać. Fala hipereuforii związanej z premierą już za nami, więc można spojrzeć na album nieco chłodniejszym okiem.

Będąc złotym chłopcem popkultury, działając na wielu frontach i nie schodząc ze świecznika od kilku dobrych lat, nie jest łatwo nagrać materiał, który zaskoczy, wniesie chociaż trochę świeżości i zadowoli nawet najbardziej zblazowanego amatora muzyki. Pharrell nieraz udowadniał już jednak, że krytycy mogą znaleźć sobie inny obiekt i imponował idealnym wyczuciem, intuicją, która zawiodła go parę lat wcześniej na sam szczyt. Od tego czasu odnajdował się już jako producent, projektant ubrań, architekt, biznesmen i przede wszystkim wielki mecenas kultury. Uchodzi też za jednego z najlepiej ubranych celebrytów, a współpraca  z nim dla wielu muzyków pozostaje szczytem marzeń.  Z takim dossier nie wypada wydać słabej płyty. A co Pharrell zmajstrował przy okazji G I R L?

Już kiedy w sieci hulały pierwsze urywki płyty wiedziałem, że będzie na niej kilka kawałków, przez które będę szczerze nienawidził stacji radiowych z uporem maniaka męczących je kilka razy w jednym paśmie. Może nie łapie się do grona regularnych słuchaczy, bo radio towarzyszy mi tylko przy wieczornym rytuale mycia garów, ale szczerze mówiąc, spodziewałem się nieco innej selekcji. I póki co, poza legendarnym już Happy, nie zauważyłem, by sięgano po inne kawałki. I dobrze! A do wspomnianego megahitu wrócimy jeszcze później. Bo na płycie jest wiele momentów, które, przynajmniej dla mnie, zasługują na więcej uwagi. No to HOP!

Dla najbardziej opornych warto wspomnieć, że tytuł płyty w dużej mierze odzwierciedla jej treść. Materiał obraca się wokół dziewczyn, kobiet, żon, partnerek, kochanek. I już rozpoczynający album kawałek „Marilyn Monroe” wprowadza w genialny humor. Nie jest przesadzony, chociaż symfoniczny wstęp słuchany po raz setny zaczyna nieco denerwować. Później wszystko już się zgadza – jest charakterystyczny falset, a dźwięki wyważone są z ogromnym smakiem. I to jeden ze wspomnianych momentów, dzięki którym płyta G I R L nie powinna zbierać kurzu na półce. Kolejny przykład? Proszę bardzo! Rewelacyjny „Hunter” z chwytliwym oooh – hoo! wygrywającym w pojedynku  przez nokaut w pierwszej rundzie z hey, hey, hey! z „Blurred Lines”. Poza tym idealnie oddający charakter Williamsa – wiecznego chłopca, mówiącego o sobie „kidult”. A propos okrzyków w tle, to Pharrell wie doskonale, jak sprawić, by zwykłe, krótkie wroom wroom zrobiło całą robotę w kawałku. Dlatego „Lost Queen” też zdecydowanie łapie się do highlightów albumu.

Pharrell nie byłby chyba sobą, gdyby do produkcji albumu nie zaprosił artystów ze ścisłej czołówki Billboardu, laureatów Grammy i innych nagród – to już powoli staje się nudne. A na płycie słyszymy Justina Timberlake, panów z Daft Punk, Alicię Keys i dobrą przyjaciółkę Pharrella – Miley Cyrus. W sumie więc połowę materiału zajmują właśnie kolaboracje wszelkiej maści. Mnie do gustu najbardziej przypadła ta z JT – typowo w klimacie obu panów, w dodatku sprawiająca wrażenie nagranej na zupełnym luzaku. Nudzi za to dość przewidywalny i wtórny featuring z Daft Punk.

Skoro miało być o „Happy” – oto i ono! Skomponowane i dedykowane filmowi Despicable Me 2, znanemu też jako Minionki Rozrabiają. Jednak nie urocze, żółte stworki były tu gwoździem programu. Clue całego przedsięwzięcia okazał się dwudziestoczterogodzinny klip, w którym Pharrell przechadza się ulicami Los Angeles, robi zakupy, tańczy z przypadkowo spotkanymi ludźmi i Bóg wie co jeszcze (a jeśli oglądaliście calutkie, to już pewnie też wiecie). Równie przypadkowo w wideo pojawiają się chociażby Kelly Osbourne, Jamie Foxx, Jimmy Kimmel i wspomniane już Minionki. Całość utrzymana w przefajnym nastroju może służyć jako skuteczny antydepresant. Oczywiście  –  zachwytom nad klipem nie było końca – do czasu. Nagle, całkiem niedawno, okazało się, że dokładnie dwa lata wcześniej w sieci pojawił się bardzo zbliżony fabułą film, w którym również przez 24 godziny i w zaskakująco podobnych sceneriach przez miasto spaceruje amerykańska aktorka i tancerka, Anne Marsen. Przypadek? NIE SĄDZĘ! To już pozostawiamy do osądu Wam, a i sami autorzy zamieszania pewnie zabiorą w tej sprawie głos (chociaż sam Pharrell podobno zaciekle zaprzecza, by w jakikolwiek sposób się inspirował, bo materiału Girl Walk//All Day zwyczajnie nie widział).

Album zaczynaliśmy od kobiety przez wielu uważanej za ideał, kanon, niedościgły wzór – kończymy natomiast na dziewczynie z sąsiedztwa, która kusi, wabi, a koniec końców (nie mogło być inaczej) zostawia z płonnymi nadziejami. Wcześniej zbijamy jeszcze piątkę z Alicią Keys w kawałku „Know Who You Are”, który dla mnie chyba najbardziej psuje całą misternie i solidnie odwaloną robotę. Jak to mówią – bywa. A dla mnie i tak Pharrell jest Gościem przez duże gie (a nawet wielkie). I mimo że wrodzona przekora nakazywałaby stwierdzić, że to straszne gówno, to tego pana po prostu nie da się nie lubić. 

7

Miłosz Karbowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.