WYTWÓRNIA: Columbia/SONY
WYDANE: 3 marca 2014
Najnowszy
album Pharrella, obok 20/20 Justina Timberlake'a, był chyba najbardziej
wyczekiwaną ostatnimi czasy premierą. No dobra, było jeszcze Daft Punk, był
Dawid Bowie, było wiele innych spektakularnych powrotów i jeszcze większych
upadków. Williams w tym gronie chyba jako jeden z nielicznych nigdy nie zszedł
poniżej wysokiego pułapu, jaki wyznaczył sobie już na początku przygody z
muzyką. Zwyczajnie nie wypada się chyba kłócić z faktem, że czego Pharrell nie
tknie, zamienia w złoto (a nawet złotą płytę!). Zapomnijmy jednak duet z
Thicke, odłóżmy na bok wyświechtane już do granic „Get Lucky”, zostawmy
produkowane przez Williamsa Bangerz Miley Cyrus. Skoncentrujmy się na materiale
zebranym na G I R L, bo zdecydowanie jest tu czego słuchać. Fala
hipereuforii związanej z premierą już za nami, więc można spojrzeć na album
nieco chłodniejszym okiem.
Będąc
złotym chłopcem popkultury, działając na wielu frontach i nie schodząc ze
świecznika od kilku dobrych lat, nie jest łatwo nagrać materiał, który
zaskoczy, wniesie chociaż trochę świeżości i zadowoli nawet najbardziej
zblazowanego amatora muzyki. Pharrell nieraz udowadniał już jednak, że krytycy
mogą znaleźć sobie inny obiekt i imponował idealnym wyczuciem, intuicją, która
zawiodła go parę lat wcześniej na sam szczyt. Od tego czasu odnajdował się już
jako producent, projektant ubrań, architekt, biznesmen i przede wszystkim
wielki mecenas kultury. Uchodzi też za jednego z najlepiej ubranych celebrytów,
a współpraca z nim dla wielu muzyków
pozostaje szczytem marzeń. Z takim
dossier nie wypada wydać słabej płyty. A co Pharrell zmajstrował przy okazji G
I R L?
Już
kiedy w sieci hulały pierwsze urywki płyty wiedziałem, że będzie na niej kilka
kawałków, przez które będę szczerze nienawidził stacji radiowych z uporem
maniaka męczących je kilka razy w jednym paśmie. Może nie łapie się do grona
regularnych słuchaczy, bo radio towarzyszy mi tylko przy wieczornym rytuale
mycia garów, ale szczerze mówiąc, spodziewałem się nieco innej selekcji. I póki
co, poza legendarnym już Happy, nie zauważyłem, by sięgano po inne
kawałki. I dobrze! A do wspomnianego megahitu wrócimy jeszcze później. Bo na
płycie jest wiele momentów, które, przynajmniej dla mnie, zasługują na więcej
uwagi. No to HOP!
Dla
najbardziej opornych warto wspomnieć, że tytuł płyty w dużej mierze
odzwierciedla jej treść. Materiał obraca się wokół dziewczyn, kobiet, żon,
partnerek, kochanek. I już rozpoczynający album kawałek „Marilyn Monroe”
wprowadza w genialny humor. Nie jest przesadzony, chociaż symfoniczny wstęp
słuchany po raz setny zaczyna nieco denerwować. Później wszystko już się zgadza
– jest charakterystyczny falset, a dźwięki wyważone są z ogromnym smakiem. I to
jeden ze wspomnianych momentów, dzięki którym płyta G I R L nie powinna
zbierać kurzu na półce. Kolejny przykład? Proszę bardzo! Rewelacyjny „Hunter” z
chwytliwym oooh – hoo! wygrywającym w pojedynku przez nokaut w pierwszej rundzie z hey,
hey, hey! z „Blurred Lines”. Poza tym idealnie oddający charakter Williamsa
– wiecznego chłopca, mówiącego o sobie „kidult”. A propos okrzyków w tle, to
Pharrell wie doskonale, jak sprawić, by zwykłe, krótkie wroom wroom
zrobiło całą robotę w kawałku. Dlatego „Lost Queen” też zdecydowanie łapie się
do highlightów albumu.
Pharrell
nie byłby chyba sobą, gdyby do produkcji albumu nie zaprosił artystów ze
ścisłej czołówki Billboardu, laureatów Grammy i innych nagród – to już powoli
staje się nudne. A na płycie słyszymy Justina Timberlake, panów z Daft Punk,
Alicię Keys i dobrą przyjaciółkę Pharrella – Miley Cyrus. W sumie więc połowę
materiału zajmują właśnie kolaboracje wszelkiej maści. Mnie do gustu
najbardziej przypadła ta z JT – typowo w klimacie obu panów, w dodatku
sprawiająca wrażenie nagranej na zupełnym luzaku. Nudzi za to dość
przewidywalny i wtórny featuring z Daft Punk.
Skoro
miało być o „Happy” – oto i ono! Skomponowane i dedykowane filmowi Despicable
Me 2, znanemu też jako Minionki Rozrabiają. Jednak nie urocze, żółte
stworki były tu gwoździem programu. Clue całego przedsięwzięcia okazał się
dwudziestoczterogodzinny klip, w którym Pharrell przechadza się ulicami Los
Angeles, robi zakupy, tańczy z przypadkowo spotkanymi ludźmi i Bóg wie co
jeszcze (a jeśli oglądaliście calutkie, to już pewnie też wiecie). Równie
przypadkowo w wideo pojawiają się chociażby Kelly Osbourne, Jamie Foxx, Jimmy
Kimmel i wspomniane już Minionki. Całość utrzymana w przefajnym nastroju może
służyć jako skuteczny antydepresant. Oczywiście
– zachwytom nad klipem nie było
końca – do czasu. Nagle, całkiem niedawno, okazało się, że dokładnie dwa lata
wcześniej w sieci pojawił się bardzo zbliżony fabułą film, w którym również
przez 24 godziny i w zaskakująco podobnych sceneriach przez miasto spaceruje
amerykańska aktorka i tancerka, Anne Marsen. Przypadek? NIE SĄDZĘ! To
już pozostawiamy do osądu Wam, a i sami autorzy zamieszania pewnie zabiorą w
tej sprawie głos (chociaż sam Pharrell podobno zaciekle zaprzecza, by w
jakikolwiek sposób się inspirował, bo materiału Girl Walk//All Day
zwyczajnie nie widział).
Album
zaczynaliśmy od kobiety przez wielu uważanej za ideał, kanon, niedościgły wzór
– kończymy natomiast na dziewczynie z sąsiedztwa, która kusi, wabi, a koniec
końców (nie mogło być inaczej) zostawia z płonnymi nadziejami. Wcześniej
zbijamy jeszcze piątkę z Alicią Keys w kawałku „Know Who You Are”, który dla
mnie chyba najbardziej psuje całą misternie i solidnie odwaloną robotę. Jak to
mówią – bywa. A dla mnie i tak Pharrell jest Gościem przez duże gie (a nawet
wielkie). I mimo że wrodzona przekora nakazywałaby stwierdzić, że to straszne
gówno, to tego pana po prostu nie da się nie lubić.
7
Miłosz Karbowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.