niedziela, 8 września 2013

Recenzja: Kat Edmonson - "Way Down Low" (2013, OKeh/Sony Classical)

Niegdyś uczestniczka Idola, teraz - nadzieja amerykańskiego jazzu. 








Występowanie w talent show na ogół równa się z kiczem w telewizji, promocją na festynach beznadziejnych (nie swoich) kawałków i, finalnie, kiepską, na ogół niesamowicie komercyjną płytą autorską. Popową, w większości przypadków. Tak bywa w Polsce, gdzie artyści albo z miejsca pokazują, że robienie dobrej muzyki nigdy ich nie interesowało (piękne zdanie, które wypowiedział/napisał ktoś znany, ale nie pamiętam już kto: "Osoby idące do talent show nie chcą nagrywać muzyki. One chcą być sławne"), ale po komercyjnej wpadce przechodzą na tę "niezależną stronę mocy". Cóż, tak było w przypadku Moniki Brodki, tak było z Tomkiem Makowieckim (pamiętacie złe początki? A przypominacie sobie NoNoNo? No właśśśśśśśnie....), który wyczuł, że w tanecznej i nieco melancholijnej elektronice tkwi klucz do sukcesu. Wiadomo, za oceanem wcale nie lepiej, a One Direction tego najlepszym przykładem. Kelly Clarkson potwierdza regułę.

- Ale, ale. Są wyjątki- krzykną zniesmaczone głosy fanów, którzy nawet nie wiedzą czyimi są fanami, bo dodadzą. - Nie pamiętamy już, kogo można wymienić, ale na pewno na palcach przynajmniej jednej ręki da się wymienić tych wartych uwagi.

Aha, na palcach jednej ręki...u ryby.

Prawda. Są wyjątki, i taki jeden wyjątek, wyjąteczek wręcz przybywa do nas z - uwaga, werble - Stanów! Zaskoczeni?

- Jak ryba, która odkryła u siebie rękę - dodały zniesmaczone głosy fanów, którym się nie podobała odpowiedź o rybie. I ręce.

Ale żeby kontynuować wątek. Wzięła udział w Idolu, tym amerykańskim, a na dodatek kilka ładnych lat temu, więc nie ciągnął się za nią swąd ludzkich upokorzeń, pomyłek, specjalistów w zaszczytnej roli jury i kiepsko dobranego repertuaru (z polskich Edyta Bartosiewicz lub "Sen o Warszawie", z zagranicznych Kings of Leon lub Adele"). Nie wygrała, nie doszła do finału, nie wydała nawet płyty na fali popularności uczestnictwa. Nie, Kat, wierna podejściu punk's not dead jazz isn't dead, pracowała w różnych miejscach, trochę śpiewała, ale o karierze nie marzyła, a jeśli marzyła, to tak, noooooo, nieudolnie trochę. Zmieniło się to wszystko w 2009 roku, kiedy wypuściła debiut Take to the Sky, który okazał się jazzową perełką. Billboard, wysoka sprzedaż i fejm pomogły spłacić dług, jaki Edmonson zaciągnęła na poczet pierwszej płyty. Fajnie? Robi wrażenie?

- Jak diabli... Co z Carrie Underwood?!

Przepraszam... Z kim?

- No, internet mówi: Grammy, AMS, Billboard... Takie buty!

Aha, po pierwsze - dawno temu i nieprawda, po drugie - country. Country! Ale do rzeczy. Debiutancki album to przeszłość, bo w 2012 roku Kat postanowiła zmienić podejście do przygotowywania funduszy na kolejną płytę w dyskografii. Tym razem uśmiechnęła się do fanów (a musiał to być uśmiech bardzo ładny!), którzy wspomogli ją poprzez kickstarter. Pieniążki na koncie się znalazły, więc w końcu mogło pojawić się Way Down Low. I po tym jakże długim wstępie można w końcu przejść do sedna sprawy, jakim jest…

- No mówże pan w końcu!

…kilka słów o samej płycie. Płycie ładnej, pełnej uroku, może czasem nazbyt popowej i słodkiej, ale w ostatecznym rozrachunku miłej w obiorze. I wypełnionej dobrymi inspiracjami, z udanymi skojarzeniami. Bo Kat Edmonson nigdy nie ukrywała, że od zawsze wielbiła takie piosenkarki jak Billie Holiday, Doris Day czy Joni Mitchell. Z tą ostatnią Kat ma trochę wspólnego, chociaż – wiadomo – porównujmy na odpowiednią miarę.

Trzynaście utworów, z czego siedem autorskich Kat, a pozostałych pięć to covery (jednego nie liczę, bo to „I Don’t Know” w innej wersji), wyszło Amerykance naprawdę pozytywnie. Nie doszukamy się w Way Down Low jakichś niesamowitych innowacji, melodii zaskakujących nagłymi zwrotami akcji, czy po prostu zapierających dech w piersiach słuchaczy. Jest za to kilka dość ciekawych piosenek - zarówno typowo popowych, jak chociażby otwierające całość "Lucky", jak również tych o wybrzmieniu jazzowych klasyków ("Nobody Knows That"). Nie zapominamy też o coverach, z "I Just Wasn't Made For These Times" Beach Boysów i "Whispering Grass" The Ink Spots na czele. Wspomniane przed chwilą "Lucky" zgrabnie rozpoczyna cały album. Prosta melodia o szczęściu zbudowana na wibrafonie, organach i spokojnym pogwizdywaniu. Jeśli tak właśnie brzmi szczęście, chce się tym stanie pozostać na zawsze. Dużym atutem utworu - jak i całej płyty - jest łagodny głos Kat Edmonson. Ciepły, głęboki i otulający słuchacza. Ten ostatni aspekt doskonale można poczuć w następującym "I Don't Know", kawałku, z którego właściwie wziął się tytuł albumu, "way down low". Miłość bez powodu? O tym właśnie opowiada piosenka, zanurzająca słuchacza w odmętach uczuć, myśli, skojarzeń. Radosna i miła melodia, którą wzbogacają fajnie zaaranżowane smyki i prosta gitara. Na tle pierwszych dwóch utworów wyjątkowo prezentuje się "What Else Can I Do" - bardzo bossa nova, trochę lata sześćdziesiąte i wąskie uliczki Paryża na czarnobiałych fotografiach. Wyśmienicie natomiast wyszedł Kat cover Beachboysowego "I Just Wasn't Made For These Times". Powolne, synkopowe pianino, przytłumiona perkusja oraz rozmyty i leniwy śpiew Edmonson sprawiły, że legendarna kompozycja zyskała nowego, jazzowego blasku.

Takich perełek jest na Way Down Low więcej. "I'm Not in Love" przeniesie słuchacza w czasy amerykańskiej prohibicji, a takie "Champagne" spokojnie mogłoby lecieć w toruńskim "Tutu" zaraz przed lub po klasykach takich muzyków jak Charlie Parker, Chet Baker (w odsłonie "wokal na pierwszym planie") czy Rosemary Clooney. Jasne, nie jest to płyta idealna, łatka "uczestniczki American Idol" pojawi się tu i ówdzie przy próbie wbicia tej czy tamtej szpilki z tego czy tamtego powodu, ale drugie wydawnictwo Kat Edmonson to niemal obowiązkowa pozycja dla fanów damskiego jazzu.  I nawet jeśli jest to jedna z bardziej komercyjnych rzeczy, jaka na FYH! pojawiła się dotychczas...
- A Podsiadło? A Carly Rae Jepsen? Nie zapominajmy o Jepsen! - krzyknęły chórem głosy fanów.

... to Kat Edmonson jest najbardziej przystępnym artystą, o jakim mogliśmy tutaj pisać. Ładny głos, ładne autorskie piosenki, jak również i covery. Tylko ta okładka niezbyt.

- Pfff, specjalista od okładek się znalazł. Spójrz na swoje!

Ech, nie wszystkim dogodzisz. 

7

Piotr Strzemieczny 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.