poniedziałek, 9 września 2013

Recenzja: Pixies - "Ep-1" (2013, własne)

Ep-1 jest właściwie po nic i dla nikogo.












Jestem zażartym przeciwnikiem eidżyzmu. Tak zażartym, że poszedłem na The Smashing Pumpkins na OFF-ie i słuchałem Corgana przez całe trzy numery. Ep-1 jest pierwszą od tamtej pory tak mocną próbą wytrzymałości, a to przecież tylko cztery numery. Hej, jak można spieprzyć epkę? Edit: jak można spieprzyć epkę tak mocno? I po co? Pixies są taką marką, że nie potrzebują nowych nagrań, żeby grać koncerty. Frank Black, niezależnie od tego, co sądzimy o jego folk-odchyłach, zarówno solowo jak i z The Catholics, miał wystarczająco dużo „momentów”, żeby nie musiał niczego udowadniać.
 
Wbrew temu, co powypisywał Jayson Greene na „obrażającym polską godność” serwisie Pitchfork, problemem tej epki wcale nie jest jakaś mała zawartość Pixies w Pixies. Większość elementów składowych, jeśli chodzi o to, z czym utożsamialiśmy ten zespół, dalej gdzieś tam się pałęta, chociaż rzeczywiście nie na pierwszym planie. Pixies to przecież nie tylko agresywne garażowe pieprznięcie z zaraźliwymi melodiami, ale też wszelkie luźne, pastiszowe podejście, nie zawsze obudowane ścianą przesterów. Mizerna forma kompozytorska to jedno, ale byłaby to mizeria mniej rażąca gdyby nie to, co się dzieje w miksie i aranżacjach tych numerów. Wokalne napady histerii albo głupawki, z którymi tak mocno utożsamialiśmy ten skład, zostały ograniczone do minimum (na pociechę mamy na przykład pół minuty, między 1:45, a 2:15 w „Andro Queen” i zwrotki „Indie City”), a zamiast punkowego wydarcia na granicy fałszu mamy refreny, które pasowałyby, nie przymierzając, na płytę Nickelback. Black po prostu brzmi jak wokalista pop, któremu producent nie napisał dobrych pop-melodii. To boli, szczególnie, że gdzieś w tle tej bardzo złej epki przebija się charakterystyczna praca gitar (zwrotki i przejścia w „Another Toe”, główny motyw w „Indie City”). Żal zmarnowanego potencjału pierwszej części zwrotki „What Goes Boom” bezsensownie zaprzepaszczonej przez para-hardrockowy motyw, w ogóle ten numer to obok ostatniego singla Pearl Jam chyba najbardziej smutny przypadek starego zespołu, który za bardzo się stara być energetyczny i zły na świat. Niestety, w obu przypadkach są źli, ale tylko dla zdrowia słuchaczy. I dlaczego ten bogu ducha winny Santiago wpadł na pomysł zagrania tam solówki? Brrrr... 

Przykro to pisać, ale Ep-1 jest właściwie po nic i dla nikogo. Po nic, bo poza podkopywaniem własnej legendy do niczego innego nie służy. Chyba że chodziło o nowy, mniej oczywisty sposób na pokazanie swojego poczucia humoru? Dla nikogo, bo nie sądzę, żeby jakikolwiek stary fan był usatysfakcjonowany nowymi nagraniami, a szukając nowych odbiorców w okolicach wielbicieli najgorszych bękartów estetyki post-grunge'owej (na co wskazywałoby okropne, wygładzone brzmienie) jednak trzeba mieć w zanadrzu coś, co chociaż da się nucić przy goleniu. Na miejscu tego składu raczej szybko starałbym się wydać coś, co zatrze złe wrażenie. W innym wypadku odpowiedź na pytanie – how you remind me? - będzie raczej oczywista.  

2

Mateusz Romanoski

1 komentarz:

  1. Bardzo interesująca i dobrze napisana recenzja, z którą się zupełnie nie zgadzam ...

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.