sobota, 4 maja 2013

Recenzja: Caveman - "Caveman" (2013, Fat Possum)


Caveman, jak to Caveman - prochu nie odkrywają, serc jakoś nazbyt nie poruszają, ale ich nowego albumu możecie posłuchać z rodzicami. Czasem. Rzadko.












Są zespoły, którym spokojnie można przypiąć łatkę "dla dojrzałych słuchaczy". Ich muzyka ciągnie się i ciągnie, choć nie aż tak, jak w przypadku postrockowców, niekiedy dłuży, ale z zachowanym umiarem, a z głośników wypływają dźwięki, które powinny wypływać w domowych warunkach, nie na koncertach, chyba że tych siedzących. Jednym to wychodzi lepiej, innym gorzej. No, to pomówmy o Caveman.

Zacznijmy od tego, że to wszystko już było i wszystko to słyszeliśmy na albumach The Antlers, Fleet Foxes, Radiohead, Tindersticks czy starych płytach Shearwater. Caveman niczego nowego nie odkrywają, raczej powielają dobrze już znane schematy. Miało być psychodelicznie, tak zresztą wyznał kiedyś Matthew Iwanusa, wokalista formacji z Nowego Jorku. Z tych psychobrzmień wyszło niewiele, bo gdzież doszukać się schizofrenicznych melodii w kalce Grizzly Bear? Czy szukać w melodyjnym, wygładzonym śpiewie? Czy grzebać w szparach między klawiszami? A może rzucić się z próbą wynalezienia kapki "psycho" w rozmytym brzmieniu gitar, tudzież powolnym i jednostajnym tempie nadawanym przez perkusję? Trudna sprawa!

Trudna, a może wręcz niewykonalna. Okej, jest bardziej gitarowo, jeśli weźmiemy pod uwagę debiutanckie CoCo Beware, album w głównej mierze oparty na wydłużonych syntezatorach, które niejako przykrywały gitarowe melodie. Okej, z całą pewnością Caveman brzmi bardziej młodzieżowo, choć to nadal muzyka do posłuchania w kawiarni, na łące przed jakąś sceną w "lesie" czy przy lampce wina w pokoju (koniecznie za oknem powinien padać deszcz, ulice winny być oświetlone rozmytymi latarniami, a najlepiej, żeby lało jak z cebra i w ogóle jesienna depresja). Rodzice? A jakże, tacie się spodoba, mamie pewnie mniej, ale nie będzie marudzić. Zapewne doceni tę bijącą z "Where's The Time" melancholię, ale bardziej zapropsuje rozbudowaną drugą część utworu. Tak, tę, w której zespół poszalał przy aranżacjach, dodał trochę patetycznych uniesień. "Chances" podpasuje fanom "Spanish Sahary" i tych ślamazarniejszych dokonań Foals, gdzie górują melodie niemalże przypominające pejzaże znad fiordów i innych typowych dla Skandynawii motywów. "Over My Head"? Ktoś tu się nasłuchał Sigur Rós i wiernie oddał klimat nagrań islandzkiej formacji.

Z drugiej strony tym utworom nie można zarzucić niewiadomo jakiego partactwa. Caveman postawili na eleganckie brzmienie i ten zamysł udało im się spełnić. Zapowiadanej psychozy na ich self-titledzie nie doświadczymy, ale słuchając tych jedenastu kompozycji da się odpłynąć. To kawałki-pejzaże, pocztówki znad oceanu i porośniętych zieloną trawą stepów, kompozycje leniwie rozkręcające się i jeszcze wolniej dryfujące. Nic w nich nie urzeka raczej, bo zachwycanie się "In the City" czy "I See You" to jak zachwycanie się palącą się wieczorem świeczką. Ale też nic w nich nie irytuje, bo Amerykanie dopracowali je pod każdym względem - tam gdzie miało być głośno, było głośno, a gdzie Iwanusa z kolegami postawił na ciszę, tam słuchacza wita spokój. Minus czai się jednak gdzie indziej.

A gdzie? Ano w zbytnim skopiowaniu. W Caveman wybrzmiewają zbytnie echa Radiohead, za bardzo czuć spuściznę Grizzly Bear (zwłaszcza w "Strange To Suffer" i "In The City"), a momentami można czuć niesmak po zrzynkach z ostatniej epki The Antlers, Undersea. Jeśli jednak nie o innowacyjność chodzi, to fani Caveman i wymienionych wyżej zespołów powinni czuć się spełnieni. Ciekawscy przesłuchają, zapoznają się i może na jesieni powrócą. Może.

4

Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.