Caveman, jak to Caveman - prochu nie odkrywają, serc jakoś
nazbyt nie poruszają, ale ich nowego albumu możecie posłuchać z rodzicami.
Czasem. Rzadko.
Są zespoły, którym spokojnie można przypiąć łatkę "dla dojrzałych słuchaczy". Ich muzyka ciągnie się i ciągnie, choć nie aż tak, jak w przypadku postrockowców, niekiedy dłuży, ale z zachowanym umiarem, a z głośników wypływają dźwięki, które powinny wypływać w domowych warunkach, nie na koncertach, chyba że tych siedzących. Jednym to wychodzi lepiej, innym gorzej. No, to pomówmy o Caveman.
Zacznijmy od tego, że to wszystko już było i wszystko to
słyszeliśmy na albumach The Antlers, Fleet Foxes, Radiohead, Tindersticks czy
starych płytach Shearwater. Caveman niczego nowego nie odkrywają, raczej
powielają dobrze już znane schematy. Miało być psychodelicznie, tak zresztą wyznał
kiedyś Matthew Iwanusa, wokalista formacji z Nowego Jorku. Z tych psychobrzmień
wyszło niewiele, bo gdzież doszukać się schizofrenicznych melodii w kalce
Grizzly Bear? Czy szukać w melodyjnym, wygładzonym śpiewie? Czy grzebać w
szparach między klawiszami? A może rzucić się z próbą wynalezienia kapki
"psycho" w rozmytym brzmieniu gitar, tudzież powolnym i jednostajnym
tempie nadawanym przez perkusję? Trudna sprawa!
Trudna, a może wręcz niewykonalna. Okej, jest bardziej
gitarowo, jeśli weźmiemy pod uwagę debiutanckie CoCo Beware, album w głównej mierze oparty na wydłużonych
syntezatorach, które niejako przykrywały gitarowe melodie. Okej, z całą
pewnością Caveman brzmi bardziej
młodzieżowo, choć to nadal muzyka do posłuchania w kawiarni, na łące przed
jakąś sceną w "lesie" czy przy lampce wina w pokoju (koniecznie za
oknem powinien padać deszcz, ulice winny być oświetlone rozmytymi latarniami, a
najlepiej, żeby lało jak z cebra i w ogóle jesienna depresja). Rodzice? A
jakże, tacie się spodoba, mamie pewnie mniej, ale nie będzie marudzić. Zapewne
doceni tę bijącą z "Where's The Time" melancholię, ale bardziej
zapropsuje rozbudowaną drugą część utworu. Tak, tę, w której zespół poszalał
przy aranżacjach, dodał trochę patetycznych uniesień. "Chances"
podpasuje fanom "Spanish Sahary" i tych ślamazarniejszych dokonań
Foals, gdzie górują melodie niemalże przypominające pejzaże znad fiordów i
innych typowych dla Skandynawii motywów. "Over My Head"? Ktoś tu się
nasłuchał Sigur Rós i wiernie oddał klimat nagrań islandzkiej formacji.
Z drugiej strony tym utworom nie można zarzucić niewiadomo
jakiego partactwa. Caveman postawili na eleganckie brzmienie i ten zamysł udało
im się spełnić. Zapowiadanej psychozy na ich self-titledzie nie doświadczymy,
ale słuchając tych jedenastu kompozycji da się odpłynąć. To kawałki-pejzaże,
pocztówki znad oceanu i porośniętych zieloną trawą stepów, kompozycje leniwie
rozkręcające się i jeszcze wolniej dryfujące. Nic w nich nie urzeka raczej, bo
zachwycanie się "In the City" czy "I See You" to jak
zachwycanie się palącą się wieczorem świeczką. Ale też nic w nich nie irytuje,
bo Amerykanie dopracowali je pod każdym względem - tam gdzie miało być głośno,
było głośno, a gdzie Iwanusa z kolegami postawił na ciszę, tam słuchacza wita
spokój. Minus czai się jednak gdzie indziej.
A gdzie? Ano w zbytnim skopiowaniu. W Caveman wybrzmiewają zbytnie echa Radiohead, za bardzo czuć
spuściznę Grizzly Bear (zwłaszcza w "Strange To Suffer" i "In
The City"), a momentami można czuć niesmak po zrzynkach z ostatniej epki
The Antlers, Undersea. Jeśli jednak
nie o innowacyjność chodzi, to fani Caveman i wymienionych wyżej zespołów
powinni czuć się spełnieni. Ciekawscy przesłuchają, zapoznają się i może na
jesieni powrócą. Może.
4
Piotr Strzemieczny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.