czwartek, 27 grudnia 2012

Zaległości recenzenckie #6: Rockstars Never Sleep, Magnificent Muttley, Ceremony, Passion Pit, Kamp!


Powoli nadrabiamy zaległości recenzenckie. Kilka słów o albumach wydanych w mijającym roku. Rockstars Never Sleep, Magnificent Muttley, Ceremony, Passion Pit oraz Kamp! w naszych opisach.





Rockstars Never Sleep – Kill the fly EP (2012, własne)



Sześć kawałków, dwadzieścia minut – całkiem nieźle jak na trójkę gimnazjalistów. Dodać warto, że Rockstars Never Sleep (o zgrozo, cóż za drastyczna nazwa, proponuję zmianę zanim o zespole będzie głośniej) tworzą dwie dziewczyny i jeden chłopak. Na YouTube coverowali bandy Jacka White’a (zły wybór), na epce mają już swój materiał. Piosenki może nie wybitne, ale przynoszące jakieś tam światło dla zespołu. Kompozycyjnie muzyka RNS jest prosta jak lekcja religii w podstawówce i surowa niczym sushi. Najciekawiej wypadają „He acts like a girl” i „Little bad dancer” (tylko krzyk należałoby poprawić albo zaniechać i poprawić nagrywki – za cicho instrumenty, za bardzo postawiono na wokal, ale to przypadek całej epki) . Pachnie trochę Hole z pierwszych płyt, a trochę White Stripes. Do sukcesu droga daleka, na razie fajny akcent, a Kill the fly EP należy traktować jako wartą uwagi ciekawostkę. 5/10 [pst]




Magnificent Muttley - Magnificent Muttley (2012, Karrot Kommando)




Nawet jeśli zdarzą się fajne momenty (gitara w „Something is…”), to zaraz Magnificent Muttley muszą coś spierniczyć. Albo jest to nudna jak śledź, southernowa melodia w „One Drop”, albo gitary żywcem wyjęte z The Dead Weather („Stains”), lub też MM idzie w stronę indie-pop-rocku w „1500 days”. Za dużo srok złapanych za jeden ogon, za mało przemyślany materiał. Niby różnorodnie, a tak naprawdę strasznie wieje nudą. 3/10 [pst]






Ceremony – Zoo (2012, Matador)


Bardzo przyjemnie obcuje się z nowym albumem Ceremony. Świetnie wyprodukowana płyta, nieodstępująca w niczym nowoczesnym rock and rollowym wydawnictwom. Zaraz, zaraz, mamy przecież do czynienia z Ceremony. Zoo jest ulizane niczym pierdak na rozpoczęcie roku szkolnego w podstawówce. Dla wszystkich ludzi, którzy znają ich vintage'owe, pokręcone oblicze z Rohnert Park, czy to bardziej ekstremalne z Violence, Violence, słuchanie Zoo będzie sporym zdziwkiem. Jeżeli kiedyś Ceremony określało się jako zespół grający hardcore, to teraz sięgnęli jeszcze głębiej, do czasów kiedy tego gatunku nie było. Momentami jest wręcz protopunkowo, a czasem łapią klimat wielkomiejskiej, psychodelicznej blazy. Nie jest to muza do wspinania się na rusztowania sceny, chowania się pod jej filarami czy też zawijania puszki mikrofonowej w koszulkę. Nikomu nie bronię jedzenia grzybów, jestem jedynie lekko zaskoczony takim kierunkiem rozwoju. Nowa płyta Ceremony brzmi jak Dead Kennedys na metadonie, co wcale nie oznacza, że mi się nie podoba. 6/10 [ćwi]




Passion Pit – Gossamer (2012, Columbia)




Oni się chyba nigdy nie zmienią. Radosny indiepop oparty na największym atucie Passion Pit, głosie i charakterystycznym wokalu Michaela Angelakosa. Gossamer nie różni się praktycznie niczym w stosunku do Chunk of Change czy Manners. Nadal jest słodko, romantycznie w przekazie i tak melodyjnie lekko. Co prawda doszło trochę patetyzmu do utworów, jak chociażby w otwierającym album „Take a Walk”, a wyciągane wokalizy („I’ll be Alright”) nie są już tak udane jak w „I've Got Your Number” chociażby, a i te rozmarzone melodie (patrz: „The Reeling”) gdzieś zanikły, ale Gossamer daje radę. 6/10 [pst]



Kamp! – Kamp (2012, Brennnessel)




O tej płycie wszyscy powiedzieli wszystko, a może i jeszcze więcej. Opinie na temat tak bardzo wyczekiwanego debiutu Kamp! Mnożą się zarówno u tego bieguna zwanego „słabe”, jak również i „ewenement-płyta roku!”. I tak naprawdę Kamp to dobry album, miły w odbiorze, delikatny i subtelny, niczym pierwszy pocałunek w filmie z Miley Cyrus, ale jedna myśl poniekąd psuje percepcję materiału – rok wydania. Te nagrania powinny ukazać się gdzieś na przełomie lat 2004-2008, czyli kiedy Cut Copy przeżywali najlepszy okres w swojej karierze. Bo skojarzenia z Australijczykami są na długograju aż nazbyt wyczuwalne. Nie zmienia to jednak faktu, że wcześniej znane „Cairo” czy „Distance of the Modern Heart”, a także urocze „Heats” to utwory o najwyższej jakości Q. 6.5/10 [pst]

Przygotowali Grzegorz Ćwieluch oraz Piotr Strzemieczny 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.