piątek, 28 grudnia 2012

Zaległości recenzenckie #7: Andy Stott, DIIV, The Jon Spencer Blues Explosion

Kilka słów o wydanych w bieżącym roku albumach DIIV, The Jon Spencer Blues Explosion i Andy'ego Stotta. 





DIIV - Oshin (2012, Captured Tracks)


Przypuszczam, że Zachary Cole Smith kilka miesięcy temu zaszył się w mieszkaniu na Brooklynie, posmakował The Chameleons, Echo & the Bunnymen i pomyślał - Tak! To jest to. Później założył zespół DIIV (nazwa hołduje kawałkowi „Dive” Nirvany) i postanowił nagrać płytę. Wszystko pięknie, jednak jest jedno ale…



Album otwiera „Drunn”, instrumental oparty na ciepłej linii basu. To miły wstęp do tego, co może nadejść. Ale idąc dalej widzisz tylko wspomnienie minionych wakacji i czujesz senność jak po ostatnim łyku wina, zanim powiesz – dobranoc.
Jest tu co prawda kilka mocnych momentów, ale ciężko oceniać całość tylko na tej podstawie. Kluczowym instrumentem, który właściwie jest dla mnie królem tego albumu, jest gitara basowa. Kilka pierwszych sekund, gdy słychać sam bass w „Air Conditioning”  zapowiada się intrygująco. Podobnie jest z „Doused”, który niestety w połowie zaczyna nudzić.



Mimo wszystko eklektyczne dźwięki spłodzone podczas słonecznych dni lata, raczej grzeją, niż ziębią. Z drugiej strony wszystkie te gatunki, od których DIIV zaciągnął pożyczkę, sprawiają wrażenie trochę przekombinowanej całości. W najlepszym wypadku można domniemać , że jest to dbałość o szczegóły, przywiązująca przypadkowego słuchacza. Oshin nie skupia się na doskonaleniu jednej szczególnej estetyki, tak jak wiele przełomowych albumów. Pełno tu starannie spreparowanych melodii, balansujących między chwytliwym popem, new-wave’owym przypływem czy shoegaze’em. Ale co z tego, jeśli trzynaście kawałków brzmi niemal identycznie?



„How Long Have You Known?” i „Follow” to prawdziwe popowe perełki, kojarzące się z dokonaniami Real Estate czy Beach Fossils. Miło się tego słucha, ale brak tu elementów zaskoczenia, jakichś punktów zaczepienia na dłużej.

5.5

The Jon Spencer Blues Explosion- Meat and Bone (2012, Boombox/Mom + Pop/Gusstaff)


Tych panów poznałam przy okazji Boss Hog, w którym gitarzystą był Jon Spencer- znany z zamiłowania do szarpania strun i podciągania ich milion razy na sekundę. Nasze pierwsze spotkanie miało miejsce, zdaje się, że w tym samym czasie, co fascynacja Locust Abortion Technician Butthole Surfers. Nie ma słów, które mogłyby opisać, co to jest za płyta, może poza: O! Santa Madonna. W każdym razie, chwilę później usłyszałam pierwszy longplay Blues Explosion, Crypt Style i pomyślałam, że fajnie byłoby zrobić głośniej, a później jeszcze głośniej, i tak do oporu. Nie jestem egoistką, więc podzieliłam się tym, co dobre, z sąsiadami. Nie wiem jak oni, bo nie zgłaszali ani za, ani przeciw, ale ja poczułam, że jest moc. Ich nowa płyta podobnie jak debiut, ma to, co najlepsze w klasycznym blues rocku: zadziorne riffy, szczere teksty, szybkie tempo. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze funky-vibe, który nadaje tej muzyce słodko-kwaśny smaczek. Dalej jest klasycznie, figlarne improwizacje opierają się na dwunastotaktowej strukturze bluesa.


Po niespełna dwudziestu latach Blues Explosion nic nie tracą na świeżości. A jakby nie było, jest to cholernie długi okres czasu i większość ich kolegów z lat dziewięćdziesiątych zaćpało się, zachlało, albo po prostu już nie grają. Podczas gdy oni brzmią tak, jakby cofnęli się do czasów swojej świetności. Kapela Jona Spencera wyciągnęła z garażowego grania wszystko co najlepsze - kawałki są w niskich tonacjach, z brudnymi, przesterowanymi gitarami, ale wydłużone z 3 minut do 6. Meat and Bone broni się sama. Minuta po minucie płyną dźwięki, które co chwilę eksplodują konsekwentnie udowadniając, dobrze wykorzystany potencjał muzyków.


8


Andy Stott- Luxury Problems (2012, Modern Love)



Luxury Problems ma wszystkie cechy swoich dwóch poprzedników, a mianowicie: powolne rytmy, głębokie basy i gęstą, nieco niepokojącą atmosferę. Nowy album brytyjskiego producenta to też kontynuacja idei „muzycznej deformacji”, ale tym razem w subtelniejszym wydaniu. Paleta brzmień jest mniej rozmazana, siła tonów lżejsza, głośność dźwięku bardziej wysublimowana. 


Stott po raz kolejny poddał obróbce charakterystyczną dla siebie, skąpaną w mroku stylistykę dub techno. Jego talent do sprytnych zastosowań pogłosów i opóźnień nadaje tej muzyce potężny element wizualny. Wystarczy tylko zamknąć oczy, by dać ponieść się magii ukrytej pomiędzy wierszami. Dzięki eterycznym wokalom Alison Skidmore cała kompozycja jest zdecydowanie bardziej uczłowieczona. Można pokusić się o stwierdzenie, że jej głos jest idealnym dopełnieniem, często zimnych i odhumanizowanych kompozycji Stotta. 


Z pozornie chaotycznych, noise’owych szumów i drone’owych oparów wyłania się dobrze przemyślana i uporządkowana konstrukcja muzyczna. Słuchając utworu „Luxury Problems” trudno jest oprzeć się wrażeniu samoistnie nasuwających się skojarzeń z trip-hopem. Cała różnorodność oraz intrygujące odniesienia do brzmień rave’owych i jungle jak w „Up the box” sprawiają, że ta płyta to kwintesencja elektronicznej awangardy. W porównaniu do epki Passed Me By czy We Stay Together, ten krążek jest natchniony artystyczną wizją, która mocno przemawia do wyobraźni słuchacza. Co tu dużo mówić, oczarował mnie ten album. Dla mnie to zwycięzca w kategorii Płyta Roku 2012.

9


Nicoletta Szymańska


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.