„Cześć, jesteśmy Sleepy Sun i gramy stoner rocka”. Jeśli zupełnie nie znacie formacji z Kalifornii, to powyższa wizytówka właściwie definiuje styl amerykańskiego kwintetu. Przed nagrywaniem trzeciej płyty od zespołu odeszła wokalistka Rachel Fannan, jednak nie wpłynęło to jakoś specjalnie na brzmienie grupy. Jakie to brzmienie? Ich muzyka skupia się na ostrych gitarowych riffach, osadzonych nierzadko w blues-rockowym klimacie, skrzętnie doprawionym psychodelicznymi jazdami. Nie mówię, takie granie może się podobać, czemuż by nie? Tylko jest pewien mały szkopuł.
Nie trudno się
domyślić, że nie oni pierwsi i nie oni ostatni wpadli na to, żeby grać właśnie
w taki, a nie inny sposób. I to jest właśnie największa wada Spine Hits – takie płyty były, są i
wciąż będą się ukazywać bez względu na czas, pogodę czy sytuację ekonomiczną
Stanów Zjednoczonych. I wcale nie chodzi o to, że jest aż tak wielkie
zapotrzebowanie na zespoły typu Sleepy Sun. Nie chcę nic mówić, ale taka muzyka
powoli odchodzi w zapomnienie. Owszem, zawsze znajdą się ci, którzy do
ostatniej kropli krwi będą bronić „korzennego rockowego grania”, wiadomo. Ale
chyba już czas się obudzić, mamy 2012 rok, w którym na porządku dziennym są
Internet, tablety czy ipody, a w wolnych chwilach od słuchania powoli planujemy
podbój Marsa. Albo można jeszcze inaczej: uwielbiam w zasadzie całą dyskografię
Sonic Youth i naprawdę bardzo mnie zabolało, gdy dowiedziałem się, że Thurston
Moore rozstał się po dwudziestu siedmiu latach małżeństwa z Kim Gordon. Ale do
takiego Daydream Nation wracam
naprawdę baaaardzo rzadko, powiedziałbym, że od święta. Dlaczego? Po prostu –
czasy się zmieniają.
Sleepy Sun ze
swoim trzecim już albumem chyba się tym za bardzo nie przejmują. Spine Hits jest tylko kolejnym nudnawym
krążkiem, o którym za rok chyba tylko najwierniejsi fani kapeli będą pamiętać.
Bo czy można zachwycać się popłuczynami po wspomnianych Sonic Youth („She
Rex”), post-grunge’owymi mimikrami („Creature”), albo jakimiś blues’owymi
smętami („Yellow End”)? Znajdą się pewnie i tacy, którzy powiedzą: „można!”. No
dobra, można, ale ja nie mam zamiaru. Ale żeby nie było, Spine Hits nie jest aż
tak miałkim i bezproduktywnym gniotem, żeby nie znaleźć w nim kilku pozytywnych
rzeczy. Na przykład riff „V.O.G.” jest całkiem znośny, gdyby trochę pogrzebać
przy kompozycji, wyszedłby całkiem niezły numer. Opener „Stivey Pond” też nie
jest najniższych lotów. Wyłaniający się z rzewnych gitar eteryczny mostek na
1:26 przywołuje ostatnie dokonania formacji Bradforda Coxa (wokalista Sleppy
Sun, Bret Constantino, ma bardzo podobny głos do Coxa), czyli Deerhunter.
Takich momentów może znalazłoby się jeszcze kilka, ale niestety, są to tylko
momenty.
Nie ma co się
łudzić, Sleepy Sun nie są zespołem z ekstraklasy czy ligi mistrzów. Są bardziej
reliktem poprzednich epok, nie zważającym na to, że wokół nas dzieje się
mnóstwo mniej lub bardziej ciekawych rzeczy. Zatem czytelniku, to do Ciebie
należy wybór, czy nadal chcesz słuchać rzeczy, które były aktualne dwadzieścia
czy trzydzieści lat temu, czy jednak wybierzesz coś, co nadąża za duchem
naszych czasów. Tak samo wybór ma Śpiące Słońce – może się rozbudzić i wreszcie
zacząć świecić, ale może też zapaść w długi, twardy i głęboki sen. So,
everything is up to you.
4
Tomasz Skowyra
Tomasz Skowyra
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.