środa, 26 grudnia 2012

Recenzja: Sleepy Sun – "Spine Hits” (2012, ATP)


Nie ma co się łudzić, Sleepy Sun nie są zespołem z ekstraklasy czy ligi mistrzów.









„Cześć, jesteśmy Sleepy Sun i gramy stoner rocka”. Jeśli zupełnie nie znacie formacji z Kalifornii, to powyższa wizytówka właściwie definiuje styl amerykańskiego kwintetu. Przed nagrywaniem trzeciej płyty od zespołu odeszła wokalistka Rachel Fannan, jednak nie wpłynęło to jakoś specjalnie na brzmienie grupy. Jakie to brzmienie? Ich muzyka skupia się na ostrych gitarowych riffach, osadzonych nierzadko w blues-rockowym klimacie, skrzętnie doprawionym psychodelicznymi jazdami. Nie mówię, takie granie może się podobać, czemuż by nie? Tylko jest pewien mały szkopuł.

Nie trudno się domyślić, że nie oni pierwsi i nie oni ostatni wpadli na to, żeby grać właśnie w taki, a nie inny sposób. I to jest właśnie największa wada Spine Hits – takie płyty były, są i wciąż będą się ukazywać bez względu na czas, pogodę czy sytuację ekonomiczną Stanów Zjednoczonych. I wcale nie chodzi o to, że jest aż tak wielkie zapotrzebowanie na zespoły typu Sleepy Sun. Nie chcę nic mówić, ale taka muzyka powoli odchodzi w zapomnienie. Owszem, zawsze znajdą się ci, którzy do ostatniej kropli krwi będą bronić „korzennego rockowego grania”, wiadomo. Ale chyba już czas się obudzić, mamy 2012 rok, w którym na porządku dziennym są Internet, tablety czy ipody, a w wolnych chwilach od słuchania powoli planujemy podbój Marsa. Albo można jeszcze inaczej: uwielbiam w zasadzie całą dyskografię Sonic Youth i naprawdę bardzo mnie zabolało, gdy dowiedziałem się, że Thurston Moore rozstał się po dwudziestu siedmiu latach małżeństwa z Kim Gordon. Ale do takiego Daydream Nation wracam naprawdę baaaardzo rzadko, powiedziałbym, że od święta. Dlaczego? Po prostu – czasy się zmieniają.

Sleepy Sun ze swoim trzecim już albumem chyba się tym za bardzo nie przejmują. Spine Hits jest tylko kolejnym nudnawym krążkiem, o którym za rok chyba tylko najwierniejsi fani kapeli będą pamiętać. Bo czy można zachwycać się popłuczynami po wspomnianych Sonic Youth („She Rex”), post-grunge’owymi mimikrami („Creature”), albo jakimiś blues’owymi smętami („Yellow End”)? Znajdą się pewnie i tacy, którzy powiedzą: „można!”. No dobra, można, ale ja nie mam zamiaru. Ale żeby nie było, Spine Hits nie jest aż tak miałkim i bezproduktywnym gniotem, żeby nie znaleźć w nim kilku pozytywnych rzeczy. Na przykład riff „V.O.G.” jest całkiem znośny, gdyby trochę pogrzebać przy kompozycji, wyszedłby całkiem niezły numer. Opener „Stivey Pond” też nie jest najniższych lotów. Wyłaniający się z rzewnych gitar eteryczny mostek na 1:26 przywołuje ostatnie dokonania formacji Bradforda Coxa (wokalista Sleppy Sun, Bret Constantino, ma bardzo podobny głos do Coxa), czyli Deerhunter. Takich momentów może znalazłoby się jeszcze kilka, ale niestety, są to tylko momenty.

Nie ma co się łudzić, Sleepy Sun nie są zespołem z ekstraklasy czy ligi mistrzów. Są bardziej reliktem poprzednich epok, nie zważającym na to, że wokół nas dzieje się mnóstwo mniej lub bardziej ciekawych rzeczy. Zatem czytelniku, to do Ciebie należy wybór, czy nadal chcesz słuchać rzeczy, które były aktualne dwadzieścia czy trzydzieści lat temu, czy jednak wybierzesz coś, co nadąża za duchem naszych czasów. Tak samo wybór ma Śpiące Słońce – może się rozbudzić i wreszcie zacząć świecić, ale może też zapaść w długi, twardy i głęboki sen. So, everything is up to you.

4

Tomasz Skowyra

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.