Francuzi, określając coś słowem
"intéressant", wyrażają zmieszanie i brak możliwości szerszego
opisania danej rzeczy. Nie jestem pewien, jak się ma sprawa z tym wyrażeniem w
języku polskim, ale na pewno mogę tym francuskim słowem określić najnowszą
płytę Victorii Bergsman, po raz trzeci pod pseudoniem Taken By Trees.
Victorię Bergsman, rodem ze Szwecji, po raz pierwszy usłyszałem, nie będąc tego świadom, w przebojowej piosence "Young Folks", gdzie gościnnie udzielała swego głosu. Trzeba przyznać, że to jej atut – jest on łagodny i przyjemnie się go słucha. Ale jeśli chodzi o pisanie piosenek – tutaj sprawa ma się nieco inaczej...
"Horizon" otwiera album
maźnięciami dziwnych efektów i uderzeniami niespójnej perkusji, chociaż bas i
wokal wprowadzają jakiś porządek do kawałka. Krótka, dwuminutowa kompozycja
absolutnie nie zapada w pamięć. Starałem się bardzo w jakiś sposób się w nią
wkręcić, ale brak jakiejkolwiek melodii czy refrenu w tym nie pomagają.
Następny utwór, "Highest High", wykazuje z kolei silne wpływy ambient
dubu. Harmonijka i bas może i są przyjemne do słuchania, a gitara slide'owa
jest nawet fajna, ale perkusję wyprodukowano fatalnie, a okropnie niewyraźny
wokal ginie wśród instrumentów. No i słyszymy kompletnie niepotrzebne męskie
chórki. Dziwne, nie spodziewałem się epigonii Seefeel w 2012 roku. Singiel
"Dreams" jest jedną z lepszych piosenek na płycie, ale chyba tylko
dlatego, że melodia w refrenie przypomina New Order, z lekką domieszką Beach
House. "Not Like any Other" to marna próba skopiowania stylu Grimes.
Mruczenie i dziwne efekty, zgoda, ale nie rozumiem skąd poza na odkrywanie
nowych rozwiazań, skoro tak naprawdę album jest w dużej mierze wtórny? Losowo
pojawiające się dubowe wstawki naprawdę mnie skonfundowały, brak jakiejkolwiek
regularnej struktury w tym wypadku nie jest fajny, raczej męczący. "Only
You", kolejna nieudana fuzja dubu i dream popu, pojawia się w tym
momencie, gdy album staje się powoli nie do zniesienia. Niezręczna
instrumentalizacja, niepotrzebne zwolnienia tempa... A potem jest jeszcze
gorzej – "taneczny" kawałek "Large", czyli kuriozalne disco
w szwedzkim tartaku to zupełna klęska. Dwie partie smyczków kompletnie się
gryzą. Znowu zbędne zwolnienia tempa i ten cholerny slide. Naprawdę, po drugiej
piosence przestał być ciekawy, a zaczął być powtarzalny. Zupełnie jakbym
słuchał "Chill Out" KLF. Z tym, że "Chill Out" było
przemyślane, satysfakcjonujące i spójne, tutaj jest niestety z tym gorzej.
"Indigo Dub", kawałek instrumentalny, to jeden z niewielu jasnych
punktów, ale też nie sądzę, żebym miał do niego wrócić, skoro w latach
dziewięćdziesiątych wielu o wiele bardziej utalentowanych muzyków praktycznie
wyczerpało możliwości łączenia dubu z popem (żeby nie być gołosłownym, podam
przykład Slowdive i wyżej wymienoniego Seefeel). "I Want You" też
wybija się na tle albumu, ale można zastanowić się, czy to dlatego, że reszta
albumu jest tak kiepska, czy też ze względu na to, że piosenka sama w sobie
jest silna. Powiedziałbym, że raczej to pierwsze, bo fajnie zaczynający się bas
i klawisze wkrótce przez złą kompozycję tracą swoją moc, i koło drugiej minuty
kawałek się rozlatuje.
Ogarniajac Other Worlds w całości widać wyraźnie, że ten album to to nieudana
próba ofensywy na wielu frontach – dub, ambient pop, IDM, disco, wszystko się
przewija podczas czterdziestu minut płyty. Wszystko razi brakiem spójności.
Niepotrzebne instrumenty, które komplikują tylko odbiór utworów, które może na
dnie są dobre, ale poprzez błędy w produkcji, aranżacji i kompozycji tracą
swoje walory. Na plus mogę zaliczyć inspiracje IDM-em (zwłaszcza The Orb i
wyżej wymienione KLF, wykonawcy których wprost uwielbiam), ale żeby to miało
zadziałać, to kawałki musiałyby być dłuższe, bądź prostsze, a w konsekwencji
spójniejsze. Niepotrzebne jest także mamrotanie a la Grimes, co pachnie bardzo
mocno próbą kapitalizacji sukcesu tej wykonawczyni (utwory "Not Like any
Other" i "Your Place or Mine"). Nie jest to w sumie jakiś
specjalnie zły album, tylko właśnie przekombinowany, ekscentryczny twór, który
można określić słowem "interesujący". Utwory, które może i jakoś
składnie się zaczynają, są niszczone przez niepotrzebne kombinacje i
udziwnienia.
Słowo niepotrzebne chyba jest w
tej recenzji najczęściej użyte. Słusznie, bo cały album jest niepotrzebny. I
tylko chyba Muse, i ich ostatnie wyczyny, ratują ten album od wątpliwego honoru
najgorszego albumu roku...
4.5
Jędrzej Siarkowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw wiadomość.