wtorek, 24 kwietnia 2012

Recenzja: Niechęć - "Śmierć w miękkim futerku" (2012, Wytwórnia Krajowa)

Jeden z lepszych debiutów jazzowych ostatnich lat.










Największy problem z recenzjami takich płyt jak „Śmierć w miękkim futerku” jest to, że wyrastając z estetyki jazzowej, trafiają do publiki i recenzentów, którzy z jazzem tak naprawdę wiele wspólnego nigdy nie mieli. Oczywiście, żeby nie było obciachu, nadrobili klasykę i jarają się ostatnimi płytami Tomasza Stańko, ale mam wrażenie, że bardziej fetyszystycznie, niż zajawkowo. Jakbym był panią Barbarą zapytałbym – czujesz to? Ale nią nie jestem, więc nie zapytam.
 
Innym problemem związanym z odrabianiem lekcji z jazzu jest niemożliwość poczucia pełni łobuzerskiego potencjału, jaki kiedyś tam miała ta muzyka. To były przecież ulice, nie mniej zasyfione niż te, o których nawijali potem raperzy. To było wkurwienie, nie mniej intensywne niż to uprawiane przez punkowców pod rządami brzydkiej, głupiej leseferystki chodzącej pod rękę z wujkiem Pinochetem. Wszystkie te emocje gdzieś tam pozostawały, ale recepcja takiej muzyki zmieniła się, przez otoczenie, dosyć znacznie. Raczej miejsca siedzące i romantyczny wieczór dla burżuja, który chce ukazać swojej ukochanej, jakim jest wrażliwcem niż wkurwione dzieci bez przyszłości.
 
Dlatego fajnie, że jest Niechęć. Bo mam wrażenie, że mimo technicznej sprawności, niezłe z nich huncwoty (inaczej : szelma, nicpoń, gagatek, urwis, hultaj). I tak, jak dla ludzi urodzonych dekadę wcześniej niż ja, takimi huncwotami byli muzycy z Miłości, tak teraz są to panowie z Niechęci. Jak w chaotycznym, znanym każdemu „Taksówkarzowi” i otwierającym całość „After you”, gdzie fortepianowo-saksofonowe szaleństwa spotykają się z wyrafinowanym prymitywizmem gitary i sekcji rytmicznej. Z innej paki mogą wystartować z klimatami bliskimi zadymionym filmom noir ożenionymi z ambientowym jazdom, które serwują goście z Lady Aarp w numerach „Relaks Dub” i tytułowym (autorstwa Jacka Szabrańskiego z The Car is On Fire). Najczęściej jednak, tak jak w „Mojrach”, gibają się pomiędzy podejściem numer jeden, a podejściem numer dwa. Co jest fajne, bo jedna kompozycja zgrabnie przechodzi w drugą i łyka się jak zimną bombę w dobrym towarzystwie na syty żołądek. Naraz.

Żeby przywrócić prawidłowe, brudne i wkurwione rozumienie jazzu trzeba go jak najczęściej redefiniować i grać z uczuciem, nawet kosztem jakiegoś tam technicznego onanizmu, bo fajniej jest słyszeć cały zespół niż solówkarza i zespół. I nawet jeśli ludzie w moim wieku nie poczują całego łobuzerskiego potencjału jazzowych klasyków, to takie składy jak Niechęć mogą sprawić, że poczują go teraz
.
Dla jednego z moich serdecznych ziomów,
Niechęć była pierwszym jazzem na jego wallu.

Nie wiem ile raz można pisać oklepane : „coś tam, coś tam nieortodoksyjny jazz” (mimo, że sam to przed chwilą zrobiłem) i „szkoła Zorna wymieszana z rockową energią”, skoro jazz zawsze powinien być po stronie małych huncwotów, szelm, nicponi, gagatków, urwisów i hultaji (czyli tam, gdzie rockowa energia). Dlatego nie „coś tam, coś tam nieortodoksyjny jazz” i nie żadna „rockowa energia”, a raczej uporczywe przestawianie tego zrzędzącego zawłaszczonego przez statecznych panów z wyższej klasy średniej i uwrażliwioną burżuazję, dziada na miejsce, gdzie powinien stać. To miejsce z którego dzieci mdłego smoothu mówią mu ciągłe „spieprzaj dziadu”, a Niechęć go przygarnia i, jadąc Molestą, mówi: „żyj, jak każdy na opak sukinsyn”. Ja kończąc dodam tylko, Warszafskim Deszczem, „nie wiesz o co chodzi, to weź się k**** dowiedz”...

7.5/10

Mateusz Romanoski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.