poniedziałek, 6 lutego 2012

Various Artists – "Please, Please, Please. A Tribute to The Smiths” (2011, American ‎Laundromat Records)‎

Problem z nagrywaniem płyt w hołdzie jakiemuś zespołowi polega na tym, by nie zaprzepaścić tego, co w jego muzyce najważniejsze, a jednocześnie wnieść coś od siebie. Udało się to polskim twórcom na Warszawa. Tribute To Joy Division, ale już niekoniecznie Brytyjczykom na Please, Please, Please. A Tribute to The Smiths.

 
Tym, co przede wszystkim przyciąga do The Smiths, jest ta niewymuszona nonszalancja, z jaką Morrissey wyśpiewuje swoje pesymistyczne teksty o miłości, problemach egzystencjonalnych albo manifesty ekologiczne. Z łatwością można sobie wyobrazić jego postać z lat 80., młodzieńczą buntowniczość i wędrówki po zadymionych, brytyjskich pubach. I wydaje się, że słowa „To die by your side, it’s a heavenly way to die” z najbardziej sztandarowego kawałka grupy są propozycją dla każdego. Nawet w karierze solowej Moza słychać echo muzyki tych, których uwielbia choćby Joseph Gordon-Levitt, choć bardziej ugładzonej. Nie oznacza to jednak, że ktokolwiek, kto zabiera się za coverowanie jednego z moich ulubionych zespołów sprzed dwóch dekad, ma prawo zniszczyć cały klimat tych piosenek. Wtedy tribute przestaje być tributem, a staje się bardzo marnym naśladownictwem.

Covery w hołdzie The Smiths przede wszystkim powinny tchnąć tą trochę duszną atmosferą nieskrępowanego wyrażania siebie, jaką udało się stworzyć zespołowi. Tymczasem dostajemy aż dwa krążki z dwudziestoma spłaszczonymi muzycznie i wokalnie, nudnymi imitacjami takich szlagierów jak „Please, Please, Please” czy „How Soon Is Now?”. Pomijając fakt, że nikt nie jest w stanie zastąpić głębokiego, hipnotyzującego głosu Morrisseya i jego niedbałej maniery śpiewania, a już na pewno nie wokalistki pokroju Katy Goodman (w jej wykonaniu „What She Said” to tylko smętne zawodzenie), to charakterystyczna dla The Smiths melodyka została zastąpiona miernym popem. Już idące na pierwszy ogień „Panic” w interpretacji Kitten wzbudza niepokój, że w podobnej stylistyce utrzymany jest cały Tribute To The Smiths. Dream-popowy początek w połączeniu z dalszym nieudolnie elektro-popowym rozbuchaniem razi. A to nie jedyny zły kawałek wśród dwudziestki.

Słuchając ich odnoszę nieodparte wrażenie, że twórcom zabrakło pomysłu, jak przekuć muzykę ikony indie na własną, wybitnie współczesną modłę. Bo jeszcze jednym atutem muzyki Moza i spółki jest niedomykanie wszystkich kawałków w taki sposób, że słuchacz może w pełni poświęcić się wyobrażeniom na temat tamtych czasów, dopowiedzieć do tych historii własne. W coverach brak tej niejednoznaczności, są pewną zamkniętą całością bez furtek na interpretacje. Możliwe, że wpływ na to miało również zaproszenie do udziału jednego ze współczesnych indie bandów, Telekinesis, a wiadomo, że ten gatunek również przez trzy dekady ewoluował. Stąd razi nieco infantylne podejście do grania The Smiths. Nie ratuje go nawet Trespassers William i „There Is a Light That Never Goes Out”, które brzmiałoby nadzwyczaj dobrze, gdyby tak bardzo nie odstawało od ponadczasowego oryginału.
Nawet bezkrytyczny psychofan The Smiths nie przymknie ucha na tę nieudolność, z jaką nagrany został tribute. A może wręcz właśnie jego najmocniej ona uderzy, bo na tych dwóch krążkach próżno szukać ducha zespołu, którego muzyka i teksty są aktualne i dziś. Nie powinni się brać za takie przedsięwzięcia ci, którzy nie mają bladego pomysłu, jak je odpowiednio zrealizować.

3/10

Monika Pomijan

1 komentarz:

  1. Podpisuję się pod tym każdą kończyną. Cieszę się niezmiernie, że ten zestaw prawie zamówiony ze sporymi nadziejami po usłyszeniu Trespassers William, jednak nie wylądował na mojej półce. Aż się serce kroi po odsłuchu.

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.