Pod koniec zeszłego roku na scenie indie-popowej zrobiło
się o niej głośno. Zarówno za sprawą jej głosu, jak i kontrowersji jakie
wzbudziła na rynku muzycznym.
Pojawiła się nagle i do tego znikąd, intrygując wszystkich swoim głosem. I wszyscy wstrzymali dech w piersiach, ale tylko na chwilę, gdyż zaraz potem pojawiło się wiele oskarżeń – że jest to doskonały produkt marketingowy, że plastikowa (no cóż, na pierwszy rzut oka widać tylko jej wielkie, wypełnione usta, przyklejone długie rzęsy i równie długie tipsy), że pretensjonalny styl Ameryki lat sześćdziesiątych, że zamożny tatuś wszystko załatwił, m.in. wykupując prawa autorskie do jej pierwszej EP-ki. Prawdę mówiąc, mało obchodzi mnie kto ją stworzył i po co. Jedyne co mogę i chcę oceniać to jej głos i twórczość. Bo od czasu Florence And The Machine nie widziałam tak interesującego debiutu. A poza tym nieważne co mówią, ważne żeby było głośno…
Na początku usłyszałam w radiowej Trójce „Blue Jeans” Lany del Rey i zahipnotyzował mnie jej głos. Od tamtej pory cierpliwie czekałam na
pojawienie się w Polsce jej debiutanckiej płyty. Teraz mam ją przed sobą i
zastanawiam się jak ładnie ubrać w słowa to, co siedzi mi w głowie po kilku
odsłuchach. Pierwsze odczucia są dość ambiwalentne. Kilka kawałków świetnych, a
kilka brzmiących jak coś między Florence, a Hurts. Ciężko mi rozgryźć tę panią
i o co jej chodzi w muzyce. Mam wrażenie, że jeszcze do końca nie odnalazła
swojego stylu, ale dam jej szanse, gdyż jestem ciekawa jak dalej potoczy się
jej kariera.
Najlepszymi według mnie piosenkami są wspomniany wyżej
„Blue Jeans”, „Born to Die” oraz „Video Games”, które jakiś czas przed wydaniem
krążka pojawiły się na youtube. Wszystkie trzy mają jakiś taki magiczny klimat,
który wciąga i każe na chwilę przerwać to, co akurat się robi w trakcie
słuchania. Poza ciekawym głosem Lany vel Elizabeth Grant, który ma całkiem dużą
skalę, urzekać może sama muzyka. Wygląda na to, że za panią Grant stoi niezła
orkiestra symfoniczna, a ja, z racji podstawowego wykształcenia muzycznego, mam
słabość do tego typu aranżacji we współczesnej twórczości muzycznej. Równie
dobre utwory to „Million Dollar Man” – tak bardzo retro, że niemal widzę Lanę w
zadymionym lokalu z cygaretką między palcami. Następny kawałek, który dość
mocno zapada w pamięć i potrafi latać po głowie cały dzień to „Summertime
Saddnes”. No i jest jeszcze bardzo „dziewczyński” utwór „This Is What Makes Us
Girls”. Nie wiem dlaczego, ale jakoś mam wrażenie, że tylko damskiej części
słuchaczy spodoba się on bardziej.
Niestety nie wszystko na tej płycie jest takie piękne i
nastrojowe. Nie kupuję jej „National Anthem” z chórem dziecięcym w tle. Jest za
bardzo patetyczny i tak bardzo amerykański, że niemal widzę fajerwerki na 4
lipca. Nie mówiąc już o tym, jak bardzo nie pasuje mi „rapowanie” w jej
wykonaniu. „Diet Mnt Dew” też jakoś nie przypadł mi do gustu. Pozostałe,
niewymienione przeze mnie utwory są, powiedzmy sobie, średnie, dlatego nie ma
sensu zbytnio się nad nimi rozwodzić.
Pomiędzy kilkoma naprawdę udanymi produkcjami oraz tymi
naprawdę słabymi, większość utworów oscyluje mniej więcej na poziomie dobrym,
co pozwala mi stwierdzić, że komercyjny sukces krążka „Born to Die” nie był
przesadzony. Zresztą ciężko wyliczyć przypadki, w których całość materiału na
albumie była mocna. Dużym plusem jest klimat panujący w piosenkach Lany. Jest
tajemniczo i czasem tak bardzo retro, że czas zwalnia. Całości dopełnia jej
wizerunek. Tak bardzo wszystko do siebie pasuje, że aż pierwsza myśl, jaka
przychodzi do głowy to „co tu jest nie tak, bo przecież cos musi być”?
Ale nie szukajmy dziury w całym. Ten kto nie polubił głosu
panny del Rey teraz, prawdopodobnie nie zmieni zdania po przesłuchaniu całej
płyty, ale ci z was, których zaintrygowała, będą zadowoleni z zakupu Born to Die.
Od strony marketingowej w przypadku Lany del Rey też
wszystko było profesjonalnie rozegrane. Dużo kawałków na youtube, wiele
wywiadów i kilka okładek m.in. „Vouge”, „Interview” i „NME”, zanim pojawił się
krążek Born to Die, świadczą o tym,
że wokalistką zainteresował się nie tylko świat muzyki ale i mody, której ikoną
ma ona szanse zostać.
7,5/10
Agnieszka
Strzemieczna
*znikąd
OdpowiedzUsuńMnie się podoba jej pomysł na siebie. Zrobiła wiele szumu wokół siebie, co nie jest takie łatwe!
OdpowiedzUsuńMnie niesamowicie podobają się jej teledyski, "VIDEO GAMES" powala na kolana! Za to wielki plus dla niej!
Bardzo chciałabym napisać,że Lana Del Rey to totalne gówno i powinna spłonąć na stosie ze swoim nowym albumem. Jej wszechobecność i wielki boom połączony z informacjami o bogatym tatuśku sprawia,że coś mnie w niej odrzuca.Niestety, muszę przyznać, że jest w tej nowej gwiazdce coś, co nie pozwala słuchaczowi przejść obok niej obojętnie. Przesłuchałam całą płytę, na pewno wyróżnia się na tle debiutów. Na pewno w całym tym brzmieniu jest coś tkliwego i sentymentalnego,że (jak napisała autorka recenzji) wszystko zalatuje przyjemnym retro klimacikiem. Może nawet mogłabym w pełni polubić to znalezisko, ale ta cała otoczka (bogaty tatuś, bardzo naturalne usta, ciekawy pomysł na całokształt gwiazdy)wzbudza we mnie pewną nieufność, bo tak naprawdę nie wiemy ile w tym całym tworze jest zabiegów specjalistów od PRu, a ile faktycznego talentu i osobowści Lany. Do tego fatalny występ w SNL sprawia, że nie mogę ze 100procentowym przkeonaniem powiedzieć że Lana to utalentowany debiut, prędzej ciekawy. Traktuję ją raczej jako ciekawostkę muzyczną, aniżeli muzyka z krwi i kości. Taki ot co, nowy produkt z fabryki muzyki. Będę za zaciekawieniem obserwować panią LDR.
OdpowiedzUsuńagnieszka <3
OdpowiedzUsuńtrochę chyba wszyscy zapominamy że muzyka jest do słuchania:P co ma otoczka usta tatuś i inne pierdoły - niczym redaktorzy pudelka, ale cóż takie czasy. Mnie kompletnie wali to - skupiam się tylko na jej muzyce - ma lepsze i gorsze momenty ale w tym totalnym chłamie dzisiejszej komercyjnej muzy to i tak perełka:)
OdpowiedzUsuńhttp://www.hipsterrunoff.com/tag/lana-del-rey
OdpowiedzUsuńpolecam jak komus sie chce. hehe Lizzy Grant.Wytwor producentow.