piątek, 3 lutego 2012

Enter Shikari - "A Flash Flood of Colour" (2012, Ambush Reality)

To jest niemal pewne na sto procent – Enter Shikari mają złych doradców. Bo jak inaczej tłumaczyć można fakt, że z każdą kolejną płytą (a tyle ich było, ho ho!) staczają się coraz niżej w otchłań wtórności i kiczu, jeśli nie właśnie tą teorią?






Tak naprawdę, to dobre pomysły skończył im się po 2007 roku, przy okazji wydania debiutanckiego
Take To the Skies. Od 2003 nagrywali fajne kawałki, żeby wymienić tylko epkowe, bardzo surowe brzmieniowo „Nodding Acquaintance”, niedopracowane (wszak demo!) „Sorry You’re Not a Winner”, dzięki któremu udało im się wypłynąć na szersze wody, czy równie mocne „Anything Can Happen in the Next Half Hour” z łatwo zapamiętywanym – chwytliwym – tekstem. Potem był album i…cisza. Kiedy do Enter Shikari wracało się raczej sporadycznie, bo to przecież muzyka buntu, skierowana raczej na wyżycie niż koncertowanie po państwach Europy Środkowo-Wschodniej i odwiedzanie np. Stodoły, w 2009 zespół uderzył ponownie, z materiałem o dekadę świetlną gorszym i mniej przystępnym. Utworami, w których górę brała elektronika, aniżeli ostre riffy, darcie japy na cały regulator i dynamiczna perkusja. Potem był wymieniony wyżej koncert w Stodole, podczas którego w głowie zaświeciła się czerwona lampka: „Aha, to co to jest to Enter Shikari? Aaa, to… Czas zapomnieć, a od komunii kuzyna puścić do rodzinnego stołu >>Labyrinth<<”.

Rou Reynolds z ziomkami poszli w komercję. Dubstepy, drummy i kiczowaty twór zwany grimecorem/grindie przysłonił mocne strony pierwszych nagrań Enter Shikari. Chociaż nie wiem, czy w przypadku tego zespołu faktycznie można mówić o mocnych kawałkach. Enter Shikari mieli to do siebie, że trafili w dobry okres dla bandów grających mocniejsze klimaty dla indiemałolatów. Bo szło się na imprezę, wokoło grzywki i inne pierdoły, a w tle Hadouken mieszał się z ES i czymś tam jeszcze, co akurat puszczało MTV2, tak przypuszczam. Więc może to gówniany wiek małolata, a może jednak ich nagrania kazały zapadać pamięci. Nieważne, bo tak czy inaczej teraz Enter Shikari grają gorszą wersję czegoś, co i tak już złe było przy okazji Common Dreads: post-hardcore wymemłany ze słabej jakości d’n’b. Na A Flash Flood of Colour chłopcy dokopali się do dna oceanu. Ba, oni je przebili.

Wtórność, wyniosłość, nawet-nie-ukryta-tandeta. No i problem z kreatywnością (naprawdę w większości utworów trzeba było dać tanie dubstepowe wstawki spod znaku Skrillexa czy innego Nero?). Z drugiej strony w „Arguing With Thermometers” bardzo zalatuje „The Kooks po grzybach” czyli polską „nową nadzieją metalcore’u(?)”, Eris Is My Homegirl. Zresztą scenicznie również kapele kapka łączy (te ruchy gitarzystów!).  

Siłę stracił też sam Rou. Kiedyś jego największym i chyba jedynym atutem był ten „kalifornijski” akcent podczas śpiewania. Ten akcent, który wytrącał cały brytyjski bełkot pojawiający się podczas mówienia. Mniej na A Flash Flood of Colour melodyjnego wokalu, więcej tandetnego darcia japy i…”melorecytacji”, która jest po prostu żenująca. Dowód? Wystarczy włączyć patetycznie brzmiące „Constellations”, przy którym inter-galaktyczność Muse traci na znaczeniu, a gdzie przy nawijce Reynoldsa Mike Skinner musi chować głowę w dłoniach na znak popularnej ‘załamki’. Ten tekst to tak na serio? No c’mon, oni musieli przyćpać krokodyla.

No i faworyt tego albumu – „Ghandi Mate, Ghandi”. Pomijając już nad wyraz ambitny tekst, należy skupić się na...muzyce. Wixowy bit rozkręciłby niejedną imprezę na zachód od Poznania, najpewniej niedługo bawić będzie urokliwe lachony w przęsła wickiej „Panoramie”, a fani jumpstyle’u już polerują cichobiegi. Iście sprężynowy podkład jest ukoronowaniem całego A Flash Flood of Colour. I cytat – „Fuck you, we have no respekt”, to takie słodkie.

Rade daje zamykający płytę „Destabilise”, chociaż i tutaj można by było przyczepić się do niepotrzebnych elektronicznych wstawek. „Warm Smiles Do Not Make You Welcome Here”, w natłoku szarzyzny i przeciętności, prawie przechodzi niezauważony, a to błąd. Bo obok „Destabilise” to właśnie drugi ‘klasyczny’ dla Enter Shikari track. Remiks „Sssnakepit” w wykonaniu Hamiltona jest jeszcze OK., ale: a) to drummy, nie post-hardcorocośtam, b) to remiks, czyli inna wersja ich kawałka. A że ich utwór był przesłaby, to po co wymieniać?
Stary target dorósł, oni się cofnęli. Ocena – chyba i tak za wysoka jak na tę płytę – to wynik kilku składowych: 2 za prawie do końca udany (najbliższy do Enter Shikari z debiutu) „Destabilise”, 0.5 za momenty, bo te niewątpliwie się na przestrzeni piętnastu utworów znalazły, 0.5 za odwagę i za to, że im się chciało nagrać taką chryje. No i 0.5 za sentyment do „Standing like statue”, „ Enter Shikari”, „Sorry You’re…”, „Anything Can Happen…”, “Labyrinth” i “OK Time For Plan B”. Przykre, że nie znalazło się miejsce dla zajebistych na Take To the Skies interludiów. One budowały napięcie. A tak trzeba wywalić płytę i odwrócić się na pięcie.

3.5/10

Piotr Strzemieczny

5 komentarzy:

  1. Dobra płyta, shikari się rozwinęło, przecież nie mogą w kółko tworzyć tego samego. Boli cię to że uderzyli w mainstream? Tak bardzo hipsta.

    OdpowiedzUsuń
  2. Podbijam, również uważam że płyta jest dobra. Na pewno jest dopracowana i zróżnicowana pod względem muzycznym. Przychylę się do opinii, że płytka jest zdecydowanie łagodniejsza niż pozostałe albumy, ale być może chcą zyskać większą rzeszę fanów - ten fakt kompletnie nie przeszkadza mi z racji, że na prawdę zrobili dobry materiał. Ja myślę, że jeszcze Cię zaskoczą ;>. No i oczywiście jak to polaczek tylko skrytykować potrafi i ciężko jest dogodzić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak to polaczek, słów krytyki na klatę nie umie przyjąć, nieprawdaż?

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. żenada. i dwa pierwsze komentarze, i płyta. 'ghandi...' to na prawde wiksa jakich mało. byłam na koncercie, wstyd mi za to. nie tak to sobie wyobrażałam odkąd poznałam ich :(

    OdpowiedzUsuń

Zostaw wiadomość.