sobota, 28 stycznia 2012

Fuck you, Hipsters! podsumowują: zagraniczne gnioty 2011, czyli płyty, które za was połamaliśmy

Były najgorsze polskie płyty, czas na płyty zagraniczne.










10. UNKLE – "Only the Lonely”

Patrzę ze swoistym politowaniem na każdy zespół, który wydając płytę uznaje, że dokonał przełomowego odkrycia. Nie dość, że UNKLE nie stworzył niczego nowego, to i forma w jakiej podaje to słuchaczowi nie jest zbyt wykwintna. Po zespole obytym ze sceną i rynkiem muzycznym oczekuje się dużo więcej niż od debiutanta. Mierne aranżacje, nudne partie wokalne – to chyba wszystko na temat. W obliczu zbliżającego się końca świata marnowanie czasu na słuchanie takich płyt jest co najmniej zabiegiem ryzykownym. Ładnie proszę więc - oszczędźcie sobie trudu i nerwów... [Miłosz Karbowski]

9. The Flaming Lips - "The Flaming Lips 2011: Gummy Song Skull"

Przerost formy nad treścią, zbytnie kombinowanie i…chyba brak pomysłów. Tymi określeniami najlepiej oddaje się klimat Gummy Song Skull. Wayne Coyne całą kreatywność przerzucił na sposób wydania i całą otoczkę z tym związaną, dla czterech kawałków nie zostało już nic. [Piotr Strzemieczny]

8. Arctic Monkeys – "Suck It And See"

Od skromnych, nieco nieśmiałych chłopców do nadętych bufonów – tak powinna nazywać się biografia zespołu Arctic Monkeys. Album Suck It And See, poza cenzurą tytułu w USA i WIELKIM HALO we wszystkich muzycznych mediach na świecie, po prostu sucks. I nie ma w tym niestety ani odrobiny ironii. Nigdy nie byłem fanem „małpek”, ale to przykre, jak zespół potrafi zatracić swojego ducha, wtapiając się w totalną komerchę. Przeplatając skoczne indie masywnymi gitarowymi riffami, przy których tynk sypie się ze ścian raczej nie mogą być traktowani poważnie, jako wartościowy band. A Alex Turner nie przypomina już chłopca podśmiewającego się z zawstydzeniem, grając „Fluorescent Adolescent”. Teraz, plasując się w pierwszej trójce najlepiej zarabiających muzyków poniżej 30. roku życia w Wielkiej Brytanii, to już prawdziwy „gwiazdor”. Szkoda tylko, że niewielu, poza nim samym, go za takiego uważa. [Miłosz Karbowski]

7. Memory Tapes – "Player Piano"

Coś z tą płytą musiało być jednak nie tak, skoro w raptem pół roku całkowicie się o niej zapomniało, a gdy zmusić się na myślenie o pozytywach – pojawiały się trudności. Dayve Hawk nagrał materiał wybitnie przeciętny, pozbawiony kreatywności i blasku Seek Magic. Jedyny naprawdę pozytywny moment to „Sunhits”, więc wszystko mówi samo za siebie. Słabo, ziewnięcie, bardzo słabo. [Piotr Strzemieczny]

6.
White Lies – "Ritual"

White Lies to takie 30 Seconds To Mars i pierwotna formacja Skrillexa (tak, tak, on nie zawsze grał „dubstepy”) dla indie nastolatków, więc po pierwszym albumie, który jeszcze momentami dawał radę (zwłaszcza w kręgach „so sad like Editors Or Interpol wanna be”) musiała przyjść…kupa. Ritual to połączenie patetycznej wyniosłości i stadionowego grania Muse, dogorywania polatuchy spod znaku twórczości Paula Banksa oraz smutku, smutku i jeszcze raz udawanego smutku. Nudy, Panie. [Piotr Strzemieczny]

5. Cut Copy – "Zonoscope"

Pierwsza płyta była klasą samą w sobie. Druga – powtórzyła wysoki poziom Australijczyków. Ale Zonoscope zadziwiło. Zadziwiło negatywnie. Zresztą w taki oto sposób pisaliśmy o trzecim albumie Cut Copy: „To zamknięcie słuchacza na pełną godzinę (plus minuta i dwadzieścia dwie sekundy) w (i teraz wybierzcie sami): a) stumilowym lesie, b) krainie Oz, c) klaustrofobicznej cukierni, w której wszystkie półki wypełnione są ptysiami. Słodycz bijąca z najnowszego wydawnictwa Cut Copy jest niczym ulepkowa wata cukrowa” – i to nie są puste słowa. To przykre i jeden z największych zawodów 2011 roku. Można było liczyć na co innego. [Piotr Strzemieczny]

4. James Blake – "Enough Thunder"

Za cover Feist nie sposób go było nie pokochać i choć debiutancki album nie był w stu procentach genialny, to jednak krył w sobie potężny potencjał. Chyba właśnie na fali jego sukcesu kolega Blake postanowił uzewnętrznić się kolejny raz, tym razem na EP-ce – no i wielka szkoda, że to zrobił. Pięć kawałków na jedną modłę (wokal na wysokich tonach i delikatna, mdła elektronika) to wystarczająco, by chcieć rzucić się z okna. Nie ma tu ani żadnej innowacji czy pomysłów z debiutu, ani tym bardziej czegokolwiek, co by ten krążek ratowało. A im dalej w las, tym większa chęć zamordowania twórcy. Chyba nie po to robi się muzykę? [Monika Pomijan]


3. Gang of Four – "Content"

To naprawdę przykre, ale "Content" mógłbym postawić na półce zaraz obok "XXX" grupy Perfect albo "Maratonu" Lady Pank, oczywiście gdybym tylko chciał kiedykolwiek nabyć te albumy. Ta płyta jest jednym z wielu, bardzo wielu dowodów na to, że nawet najbardziej zasłużone zespoły nagrywają kiepskie płyty jeżeli nie poszukują nowych rozwiązań.
Pewnie Gang Of Four są bardzo ukontentowani z powodu tego co udało im się nagrać, niestety ja nie jestem. Słaba, nudna płyta. [Jakub Lemiszewski]


2. The Kooks – "Jump Of The Heart”
Muzyka The Kooks nigdy nie była wysokich lotów, takie „Ooh La” czy „Seaside” nuciło się tylko przy okazji wakacji w towarzystwie innych „alternatywnych” znajomych. Niesilącym się na ambicjonalność debiutem, a potem równie mierną drugą płytą ustawili się na piedestale dla chłopców w rurkach i z grzywkami na oczy, którzy niekoniecznie powinni sięgać po gitarę. Ale to nie znaczy, że ktokolwiek pozwolił im się cofnąć w rozwoju (że też to w ogóle było możliwe!) i nagrać taki koszmar jak Junk Of The Heart. Indie pop dla ubogich? To już chyba lepiej, żeby skończyli karierę. [Monika Pomijan]
 
1. Lou Reed & Metallica – "Lulu"

Jeśli kiedykolwiek na wikipedii powstanie hasło "zła muzyka" to Lulu powinien był być poświęcony naprawdę obszerny podrozdział. Równie dobrze album ten mógłby nagrać przeciętny licealny zespół metalowy we współpracy z pierwszym lepszym naprutym facetem z ulicy bredzącym schizofreniczne brednie. Katastrofa. I naprawdę żal mi Lou Reeda, że dał się wciągnąć w coś takiego. [Jakub Lemiszewski]
Opracowali:
Monika Pomijan,
Jakub Lemiszewski,
Miłosz Karbowski
Piotr Strzemieczny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw wiadomość.